To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
– Trojga – rzekła Eva niewyraźnie, lecz z wielką gwałtownością. – Zapominasz o Francesce. Ponownie się zachwiała, a on uchwycił ją mocniej. – Urocza Francesca – powtórzyła. Gerard odczekał chwilę, a potem puścił żonę. – Wrócę pojutrze – rzekł, przypatrując się jej z zimnym niesmakiem. – Wytrzeźwiej do tej pory. – Wytrzeźwieję – rzekła Eva. – Ale nie dla ciebie. Gdy wrócisz pojutrze, zdążę się kochać z moim najdroższym już z dziesięć razy, a może więcej. – Wpatrzyła się w niego ostro, a potem rzekła głosem, w którym dźwięczała czysta zazdrość i nienawiść: – Jeśli kiedyś będzie pan mnie chciał mieć, panie Crowley, będzie pan musiał pomazać swój cenny i niewierny organ nasieniem innego. Gerard, którego oczy nie wyrażały absolutnie nic, uderzył ją gwałtownie w twarz. Obrączka rozcięła jej wargę, a jeden policzek natychmiast pokrył się kropelkami krwi. Nie upadła jednak ani nawet nie zaczęła płakać. Stała tam gdzie przedtem, rozczochrana i pokrwawiona, i przypatrywała mu się z wyrazem takiej pogardy i buntu, że sok pomarańczowy zmieniłby się w kwas. Gerard spojrzał na nią ostro, pytająco, następnie podniósł płaszcz i walizkę, spojrzał ponownie i wydał z siebie dźwięk w rodzaju mhmp, jakby nie był pewien, czy naprawdę dostatecznie ją zranił. Otworzył drzwi. – Idź – rzekła Eva spuchniętymi wargami. – Nie chcę ci stać na drodze. Gerard zawahał się. – Idź – rzekła Eva. I Gerard poszedł, krzywiąc się do siebie, gdy zamykał drzwi. Zjeżdżając windą do garażu gwizdał ze zdenerwowania jakąś melodyjkę, która ucichła, gdy przez pusty asfalt doszedł do samochodu. Otworzył bagażnik, wrzucił walizkę, a następnie wsiadł do buicka jak człowiek, który musi przebyć bardzo dużą odległość, lecz nie zna dokładnie celu podróży. – Gówno – rzekł do siebie, myśląc o Evie. Potem włączył silnik. W niespełna godzinę dotarł do rancha w Pacoima. Choć pierwszy brzask rozświetlał już niebo na wschodzie za górami San Gabriel, szosa była pusta, a jedyne dostrzegalne oznaki życia ludzkiego stanowiły światła na lotnisku San Fernando, gdzie na pasie startowym mrugał prywatny samolot. Minął zbiornik wodny w Pacoima i popruł drogą do Little Tujunga. Kręty, zakurzony podjazd doprowadził Gerarda do rancha w Pacoima – zbiorowiska walących się chat o pordzewiałych żelaznych dachach. W takim miejscu mogłyby odbywać się bezładne, nieprawdopodobne obrzędy, byłaby to też dobra przystań dla kidnaperów czy uciekinierów przed wymiarem sprawiedliwości. Gerard wykręcił samochodem przed główny budynek rancha i zgasił silnik. Jeszcze zanim wyciągnął walizkę, na werandzie pojawiło się dwóch Japończyków w czarnych maskach, jeden trzymał karabin maszynowy „Uzi”. Obserwowali go w bezruchu, jak trzasnął pokrywą bagażnika i podszedł do nich. Dziesięć metrów przed domem zatrzymał się. – Dzień dobry. – Uśmiechnął się do nich. Dwaj Japończycy nie zareagowali, lecz odsunęli się, pozwalając Gerardowi wejść na werandę i stąd, przez rozsuwane drzwi, do domu. Gerard zapytał: – Czy komandor już jest? – a jeden z Japończyków skinął głową i wskazał palcem do góry. – Aha – rzekł Gerard. – Pewnie odsypia. Wewnątrz dom pozbawiony był mebli, z wyjątkiem trzech czy czterech starannie złożonych futonów w dużym salonie, lecz panowała w nim wzorowa czystość. Na ścianach wisiały zwoje papieru ryżowego, amulety i zbiór czarnych jedwabnych flag. Gerard zapytał kiedyś doktora Gempaku, co one oznaczają, lecz ten odpowiedział po prostu: „Wytłumaczyć mogę w ciągu minuty, lecz panu potrzeba będzie dwudziestu lat, żeby to zrozumieć.” Gerard zostawił walizkę w pustym salonie i poszedł do kuchni. Tu na zabutonie, dużej płaskiej poduszce, siedział sam doktor Gempaku i jadł śniadanie. W przeciwległym rogu, przy staroświeckiej kuchni z czarnego żelaza, inny zamaskowany Japończyk mieszał jarzyny w donabe. Była dopiero piąta rano, lecz doktor Gempaku zawsze wstawał wcześnie, by odmówić modlitwy. – Czy zechciałby pan coś zjeść? – zapytał, gdy Gerard usiadł obok na innym zabutonie