To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Kręcąc głową, pchnął drzwi na oścież. Francuzi zawsze utrudniają życie cudzoziemcom. Potrafią skomplikować nawet najprostsze czynności. Gdy znalazł się w środku, w słabym świetle przenikającym przez zamknięte okiennice dojrzał szerokie stopnie kamiennych schodów prowadzących na piętro. Zgodnie z klasycznym rozkładem bastide z sieni przy wejściu podwójne drzwi wiodły w dwie strony do głównych pomieszczeń na parterze. Wszedł do ogromnej kuchni i pchnął okiennice. Blask późnopopołudniowego słońca wlał się falą do wnętrza, rozświetlając kłaczki kurzu unoszące się w nieruchomym powietrzu. Masywna suszarka na naczynia z kutego żelaza i zlew wielkości wanny zajmowały całą jedną ścianę, szafki z przeszklonymi drzwiczkami - drugą; wielki stół z desek stał tam gdzie zawsze, na środku pomieszczenia. Przesuwając palcami po blacie, Max odnalazł miejsce, gdzie kiedyś wyrył swoje inicjały. Nic się nie zmieniło. Wysokie prostokątne okna ukazywały widok na zbocza Luberon. Między domem i górą rozciągała się kolejna część winnicy, patrolowana - jak mógł się przekonać - przez wieczną postać na traktorze holującym za sobą jakąś maszynę, która rozpylała błękitną mgiełkę pestycydu na równe zielone rzędy. To musiał być Roussel, zapewne nadal w podłym humorze, jaki zademonstrował w kancelarii notarialnej. Max zdecydował, że ich pierwsze spotkanie należy odwlec do chwili, aż farmer nieco ochłonie. *** Ukryty wśród winorośli Roussel, z chłopską spostrzegawczością wyczulony na każdą, choćby najmniejszą zmianę w otoczeniu, spostrzegł otwarte okiennice i natychmiast sięgnął po komórkę, by przekazać wiadomość swojej żonie Ludivine. - Przyjechał ten cały Anglik. Jest teraz w domu. Nie, nie rozmawiałem z nim, ale go widziałem w biurze Auzet. Smarkacz. - Przerwał na chwilę, by pokonać zakręt na końcu rzędu. - Czy jest sympatyczny? Skąd mam wiedzieć? Z nimi nigdy nic nie wiadomo. Chowając aparat do kieszeni, zerknął w kierunku domu i westchnął. Ach, ci Anglicy. Kiedy wreszcie zostawią Francję w spokoju? Obejrzał się, słysząc skowyt. Merde. Biegnący za traktorem pies wpadł w jakiś zabłąkany obłoczek bouillie bordelaise i teraz miał jasnoniebieski łeb, przez co wyglądał jeszcze dziwaczniej niż zwykle. *** Max kontynuował prace odkrywcze; otworzył wszystkie okiennice, zaglądał do kredensów i szuflad. Przypominał sobie rozkład domu, porównując teraźniejszość z przeszłością. Budynek okazał się większy, niż mu się zdawało. Nawet Charlie musiałby wzbogacić słownik agenta nieruchomości, by oddać sprawiedliwość sześciu sypialniom, bibliotece, jadalni, olbrzymiemu salonowi, kuchni, drugiej kuchni na zapleczu, dwóm spiżarniom, pomywalni, składzikowi na uprząż, a z pewnością w jakimś zakamarku kryła się piwniczka. Max wszedł do salonu - jego kroki dźwięczały echem na kamiennej podłodze - i zatrzymał się, by obejrzeć kilka fotografii ustawionych na pokrywie starego, zakurzonego fortepianu. Jego wzrok przyciągnęło czarno-białe zdjęcie mężczyzny i chłopca, mrużących oczy w słońcu: stryj Henry i jego młody bratanek ze staroświeckimi drewnianymi rakietami do tenisa w rękach. Przecisnął się przez niewielkie drzwiczki obok kominka, a potem po schodach zszedł do piwnicy. Przekręcił klucz i pchnął drzwi, czując na twarzy prąd chłodniejszego powietrza, kiedy po omacku szukał kontaktu. Pojedyncza naga żarówka oświetliła wąskie, praktyczne pomieszczenie. Podłogę wysypano żwirem, sufit był niski, skrzynie na zapasy wymurowano z cegieł. W powietrzu unosił się zapach moszczu i wilgotnych pajęczyn. Emaliowany termometr winiarski zawieszony na jednej ze ścian miał zakres od plus 50 do minus 15 stopni Celsjusza, z tajemniczymi uwagami obok każdej wartości: 50, na przykład, był to piękny dzień w Senegalu; 35 stanowiło rzekomo temperaturę zachęcającą pszczoły do rójki; minus 10 wystarczało, by zamarzła rzeka, a przy minus 15 widniała jedna jedyna mrożąca krew w żyłach data: 1859. Temperatura w piwnicy wynosiła 12 stopni i Max przypomniał sobie, jak stryj mówił, że nigdy nie zmienia się ona o więcej niż dwa stopnie, bez względu na warunki panujące na zewnątrz. „Stała temperatura - mawiał starszy pan - to sekret zdrowego, zadowolonego wina”. Max przyjrzał się butelkom. Znalazł zbieraninę lokalnych białych i czerwonych gatunków - jakieś Châteauneuf-du-Pape, kilka skrzynek Rasteau i Cassis - znaczną większość stanowiło jednak wino z posiadłości, z ozdobną błękitno-złotą etykietą zaprojektowaną przez stryja osobiście. Wybrał butelkę Le Griffon 1999 i podszedł do służącej za stół, obróconej do góry dnem beczki, na której obok korkociągu stał niezbyt czysty kieliszek. Max wytrząsnął z niego martwą szczypawkę i przetarł go chusteczką, po czym otworzył butelkę. Nalał, uniósł kieliszek do światła i pozwalając sobie na moment optymizmu, pomyślał o fortunie, jaką można zbić na winach haute couture. Powąchał. Przepłukał usta. Wzdrygnął się i natychmiast splunął, po czym zaczął trzeć zęby palcem, by usunąć grubą warstwę taniny. Wino było tylko odrobinę lepsze od octu, wykręcało wnętrzności. Okropne. Może po prostu niefortunnie wybrał butelkę