To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

— Najgorsze ze wszystkiego jest to, że cię tu zostawiam, Nadia. — Wytrzymam, będę na ciebie czekała. Teraz to już zupełnie co innego. Prawda, to już zupełnie co innego. Istniejemy, świat nas zna, wie, gdzie jesteśmy. Dla dobra mojej siostry i naszych dzieci nigdy nie ustąpię. Landrover czeka. Abdul Walii wsuwa do jego wnętrza moją walizkę, podczas gdy ja trzymam w ramionach Marcusa. Towarzyszy nam uzbrojony policjant. Czuję się jak więźniarka wychodząca na wolność albo szpieg, który ma zostać wymieniony na innego. Ale 254 255 mój syn, siostra i jej dzieci są zatrzymani jako zakładnicy. Drogo płacę za tę swobodę, za możliwość prowadzenia dalszej walki w innym kraju, moim własnym. Nadia mnie ściska. Trzeba jechać, szofer się niecierpliwi. Czuję zamęt w myślach, gdy kładę śpiącego jeszcze Marcusa w ramiona Nadii. — Idź już... szybko... idź! — Rząd mi pomoże, jestem pewna. — Ja także... Prędko... Wydostań nas stąd jak najprędzej... Mój Boże, co za smutek. Marcus na mnie patrzy, obudził się. — Prędko... Jestem pełna nadziei. Słońce jeszcze nie wstało, landrover rusza w ciemnościach. Odwracam się, ale w ciemnej uliczce nic nie widać. Marcus nie zapłakał. Nie płacze, kiedy jest na rękach Nadii. Przy niej zawsze jest grzeczny. Nie będzie cierpiał, jest za malutki, nie wie, co się dzieje. Któregoś dnia opowiem mu jego historię. Nikt się nie rozpłakał. Nie należało. Przybywamy do Sanaa o świcie, landrover parkuje obok lotniska, a ja wybucham płaczem. Do londynu jest tylko jeden bezpośredni lot w tygodniu. Właśnie mój. Nie mogę w to uwierzyć. I dopiero tu, przy okienku, na tym samym lotnisku, na którym wylądowałam mając szesnaście lat, zaczynam zdawać sobie sprawę, co się ze mną dzieje. Opuszczam Jemen, opuszczam Nadię, Marcusa i pozostałe dzieci. Za chwilę wejdę do tego samolotu. Abdul Walii załatwia formalności, ja czekam. I niepokój powraca. Zaraz pojawi się ktoś, aby mnie zatrzymać, wymachując moim zdjęciem i krzycząc, że jestem szpiegiem lub że uciekam. Plecy mam sztywne aż do bólu. Trzymam przed sobą walizkę niby tarczę. Wszystko jest w porządku, mój bagaż zostaje zważony i zabrany. Stoję z obwisłymi ramionami, z torebką pod pachą, czekając nie wiadomo na co. Czekam na strach, który lada chwila może powrócić. Abdul Walii pojawia się w towarzystwie umundurowanego-mężczyzny i podaje mi niebieski formularz do wypełnienia. - Po co? Odpowiedź mężczyzny w mundurze jest krótka: - Proszę się pośpieszyć, jest to nam natychmiast potrzebne. Pytania są proste. Nazwisko, imię, data urodzenia, miejsce odlotu, miejsce lądowania. Miejscem mojego lądowania jest Londyn. Piszę dużymi literami: LONDYN, WIELKA BRYTANIA. Abdul Walii podaje mi paszport. Nareszcie go mam. Trzymam w dłoniach, jest ciemnoczerwony, w twardej okładce, opieczętowany, z fotografią zrobioną w Taez, w czasie pobytu mamy. Wsuwam go do torebki, a torebkę przyciskam mocno ramieniem. Teraz musimy poczekać w kafeterii. Mija pół godziny i przez ten czas mój mózg pracuje na pełnych obrotach. Czy Abdul Walii okłamał mnie w sprawie tego paszportu? Czy miał go już od dawna? Czy było to zwykłe opóźnienie ze względów administracyjnych? A jeśli pojawi się policja? Żeby mnie odprowadzić do landroveru i odwieźć do Taez... Trzeba czekać, a ja czuję się chora, chora fizycznie. Żołądek mam ściśnięty od strachu, jest mi zimno, nie mogę przełknąć śliny. Z głośników słychać zapowiedź lotu do Londynu. Abdul Walii bierze mnie za ramię, trzeba iść do sali adlotów. Podaje mi rękę, przed oczami mam mgłę, chyba się ze mną żegna, w uszach mi dzwoni. Muszę jeszcze czekać w sali odlotów całkiem sama. Obok mnie nie ma już nikogo, kto mógłby w razie czego przyjść mi z pomocą. Nie trzeba, żeby mnie wzięto za samotną kobietę arabską. Zdejmuję płaszcz, zakładam nogę na nogę, wstrząsam włosami... Jestem angielską turystką wracającą do swojego kraju. Widzę zresztą trochę turystów. Jestem zwykłą podróżną. Kobieta w średnim wieku, Amerykanka, siada obok mnie. Pytam ją: — To samolot do Londynu, prawda? Uśmiecha się. — Tak, oczywiście. Dokąd pani jedzie? — Wracam do domu, do Anglii. — A jest pani Angielką? — Tak, z Birmingham. - Proszę mi wybaczyć, ale jest pani tak ubrana, że wzięłabym panią za kogoś stąd, i taka jest pani opalona! 256 17 - Sprzedane 257 Słyszę, jak jej odpowiadam: - Spędziłam tutaj osiem lat..