To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Pogoda może utrud- niać dostarczanie ich wyrobów na rynek aż do nadejścia wio- sny, ale zima zawsze była dla krasnoludów najbardziej praco- witą porą roku. - Nie zdawałem sobie z tego sprawy - włączył się Bran- dark. - To znaczy, że krasnoludy mają zimą inne źródła siły roboczej. - Te w Krasnoludzkim Siedliszczu nie miały, dopóki nie prze- prowadzono Tunelu. - Kaeritha wzruszyła ramionami. - Sły- szałam, w Kontovarze żadne krasnoludy nie chciały zdradzać swoich sekretów innym rasom, a klany z Krasnoludzkiego Sie- dliszcza podtrzymywały tę tradycję przez sześćset lat. Ale kie- dy Cesarstwo dotarło do ich granic i krasnoludy zobaczyły, z ja- kim pożytkiem ich toporscy krewniacy wykorzystują siłę robo- czą wywodzącej się z innych ras, nie mogły pozwolić sobie na to, by nie pójść w ich ślady. W tej chwili ludzie zamieszkujący wschodnią Landfressę są taką samą częścią krasnoludzkiego przemysłu jak krasnoludy. Zrozumiesz, co mam na myśli, gdy znajdziemy się bliżej Tunelu. Żadne z tamtejszych miasteczek nie pustoszeje na zimę. - Hm. - Bahzell pokiwał głową i uniósł brwi. - Z tego wszyst- kiego, co mówił sir Maehryk, zrozumiałem, że przebywa tutaj co najmniej połowa oddziałów jego konwentu. - Skinęła gło- wą, a hradani szerokim gestem wskazał otaczające ich pustko- ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 197 wie. - W takim razie, czy byłabyś tak uprzejma wyjaśnić mi, gdzie się podziewają? - Powinniśmy natknąć się na część z nich w ciągu kilku na- stępnych dni - zapewniła go. - Zawsze jest ich zbyt mało, żeby patrolowanie dróg miało jakikolwiek sens, więc siły na tyle duże, by mogły się na coś przydać, skoncentrowane są w większych miasteczkach - tych, które zimą nie są masowo opuszczane przez mieszkańców. Zważywszy na stan dróg, wszyscy, którzy opuszczają Krasnoludzkie Siedliszcze, podróżują w karawanie, a każdy zakonny oddział jest odpowiedzialny za doprowadze- nie konwojów z własnej bazy do następnej. Potem zawraca, by odeskortować następną karawanę. - Ponownie wzruszyła ra- mionami. - Nie jest to jakieś wyjątkowo męczące zajęcie. W gruncie rzeczy głównym obowiązkiem zakonu jest zapew- nienie bezpieczeństwa tym, którzy zdecydowali się tu przezi- mować, a nasi ludzie patrolują w nieregularnych odstępach cza- su mniejsze wioski, by upewnić się, że nie osiedlił się w nich ktoś, czyja obecność byłaby niemile widziana. - Ten kraj wciąż wydaje mi się strasznie pusty... i wielki - zauważył Vaijon. - Doprawdy? - zapytał Bahzell i coś w tonie jego głosu ka- zało Vaijonowi przyjrzeć mu się uważnie. Ton Koniokrada był łagodny, ale oczy ukryte za przyciemnionymi soczewkami zwę- ziły się. Vaijon przyglądał się, jak ściąga rękawicę z prawej dłoni, sięga ręką za głowę, jak gdyby chciał podrapać się po karku, i dyskretnie odpina pasek przytrzymujący jelec miecza. - Milordzie? - zapytał młody rycerz z napięciem w głosie. - Myślę sobie, że powinieneś podjechać trochę do przodu, Vaijonie - odpowiedział hradani tym samym łagodnym tonem. - Nie rób scen, ale ostrzeż sir Harkona, że w tamtych drzewach czeka na nas coś paskudnego. - Nie wykonał żadnego gwał- townego gestu, ale zastrzygł uszami w stronę zbitej kępy za- śnieżonych cisów i cykuty, na razie oddalonej na północ od dro- gi, ale do której na zakręcie musieli zbliżyć. - Oczywiście, milordzie. - Vaijon skinął głową i ścisnął ko- nia kolanami, zmuszając go do przejścia w kłus. 198 DavidM. Weber -1 ty, Brandarku. Byłbym ci wdzięczny, gdybyś był tak miły i został w tyle, żeby ostrzec ludzi przy wozach - wymamrotał Bahzell, gdy młodzieniec się oddalił. -1 powiedz im, żeby po- zakładali cięciwy, o ile są w stanie zrobić to dyskretnie. - Zrobione - odparł Brandark. Ściągnął wodze i zeskoczył z konia, po czym zabrał się za demonstracyjne sprawdzanie po- pręgu, czekając, aż zrównają się z nim wozy. Bahzell i Kaeri- tha wciąż utrzymywali to samo tempo. Jadąca na koniu dziew- czyna zerknęła na idącego z boku Koniokrada. - Skąd pewność, że coś tam na nas czeka? - Mógłbym powiedzieć, że to instynkt - odparł, omiatając spojrzeniem podejrzaną kępę drzew - i może byłoby w tym tro- chę prawdy. Ale w rzeczywistości moja rasa jest obdarzona do- skonalszym wzrokiem niż wy, ludzie, a ja lepiej widzę niż więk- szość hradani. -I? - I gdybyś przyjrzała się tamtej kępie drzew, w samym jej środku, może czterdzieści czy pięćdziesiąt jardów dalej w głąb, mogłabyś zauważyć przerwę w pokrywie śnieżnej. A gdybyś miała niski, podejrzliwy umysł, który zauważa podobne rze- czy, popatrzyłabyś się jeszcze uważniej i dostrzegła wąziutką smużkę dymu unoszącą się z tamtego miejsca. - Dostrzegłeś stąd smużkę dymu? - Kaeritha zadała to pyta- nie tonem osoby za wszelką cenę starającej się nie dać po sobie poznać, że niedowierza rozmówcy. Hradani obnażył mocne, białe zęby w dzikim uśmiechu. - Dziewczyno, mój lud zjadł zęby na rajdach na Wietrzną Równinę, a tam nie ma zupełnie, ale to zupełnie nic, co mogło- by posłużyć za osłonę... zwłaszcza zimą. Co nie oznacza, że Sothoii nie udaje się przed nami ukryć, kiedy im na tym zależy. Prawdę mówiąc, wojownik albo wojowniczka Sothoii jak nic potrafiliby się ukryć na stoliku do gry w karty, gdyby się do tego przyłożyli. Tak więc każdy Koniokrad, który ma ochotę dożyć podeszłego wieku, musi mieć oczy z tyłu głowy, a głowę na karku... zwłaszcza kiedy wydaje się, że jest najbezpieczniej. Od ostatnich kilku dni miejsc, gdzie ktoś mógłby się ukryć wśród ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 199 drzew, było tak niewiele, że zwracałem większą uwagę na kępy znajdujące się w zasięgu wzroku, niż mógłbym to robić w in- nych okolicznościach. - Wierzę ci na słowo - powiedziała Kaeritha, dyskretnie po- luzowując w pochwach, jedno po drugim, własne ostrza. Po- myślała tęsknie o długim łuku, zawieszonym w sajdaku przy siodle, ale nie mogła sięgnąć po niego tak, by nie zauważył tego żaden obserwator. Poza tym była to broń do walki pieszej, a nie z końskiego grzbietu. Bahzell mimochodem zdjął arbaletę z ra- mienia. Kątem oka przypatrywała się, jak zsuwa z pasa żelazną kozią nogę i jedną ręką bez najmniejszego problemu napina broń o stalowym łęczysku. Po tym nadzwyczajnym popisie siły znów podniósł na nią wzrok i szczerząc zęby, nałożył czworogrania- sty bełt na cięciwę. - Jesteś pewny, że zaatakują? - spytała, nawet teraz nieco zdeprymowana tym, że bez żadnych zastrzeżeń przyjęła do wia- domości ostrzeżenia Bahzella. - Jeśli o to chodzi, nie powiem, że ten, kto tam siedzi, ma wobec nas jakieś złe zamiary. Prawdę mówiąc, gdybym to ja tam siedział, z pewnością pozwoliłbym nam przejechać