To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

.. Od dnia, kiedy sokolooki Fred Sinton stwierdził, że ogieniek Marsa, widoczny w bocznym iluminatorze, jest już czerwonawą tarczą, nie świecącym wprawdzie, ale już dość jasnym punktem — podróż zaczęła mijać trochę prędzej. Oczywiście, natychmiast dostrzegliśmy 'to wszyscy — obawiam się jednak, że pragnienie dodawało tu bystrości wzrokowi. Długotrwały stan nieważkości zaczynał już nam bowiem działać nie tylko na nerwy — to by jeszcze człowiek wytrzymał. Przede wszystkim jednak — mimo wszelkie środki i lekarstwa, którymi zgodnie z zaleceniami światowych powag i specjalnych tablic profesora Tombaugha szpikowałem su- miennie każdego z nas — zaczął oddziaływać na organ równowagi; dawały o sobie znać dolegliwości żołądkowe, a od piątego miesiąca podróży, czyli od momentu, kiedy do celu pozostawało jeszcze uczciwe dziesięć tygodni lotu, również choroba skafandrowa. Trzeba by znaleźć na nią jakiś sposób, redaktorze, tylko nie wiem, jaki, nie wie też tego żaden z mądrych i brodatych profesorów medycyny kosmicznej — przynajmniej na razie. Po prostu skóra nie wytrzymuje bez odparzeń tak długiego hermetycznego zamknięcia, nawet jeśli skafander jest w najbardziej pomysłowy sposób ogrzewany, wietrzony i suszony. Wiadomo, że nie sterczeliśmy w skafandrach bez przerwy — ale co najmniej przez połowę podróży nie zdejmowaliśmy ich z siebie. Zgodnie z obowiązującym bezwzględnie regulaminem pokładowym dwaj spośród nas musieli być w stałym pogo towiu, w „pełnym rynsztunku", z hełmami pod ręką, aby moc je założyć w ciągu dwóch-trzech sekund. Pozostali dwaj mogli tymczasem odpoczywać w fotelach — „w stroju domowym". Tu Iwan Maksymycz nie ustąpił ani o włos. A więc najpierw wszyscy drapaliśmy się, a potem jęczeliśmy przy każdym ruchu, ja zaś prowadziłem długie i pouczające rozmowy konsultacyjne z mniej więcej połową klinik dermatologicznych na Ziemi, niestety jednak każda z nich miała na tę sprawę diametralnie różny pogląd. W końcu tę naszą dolegliwość leczyliśmy na swój rozum. Najgorzej nam się za to dostało od Aleny — znajdowaliśmy się wówczas już jakieś dziesięć milionów kilometrów od tej kulki, którą ludzie nazywają Ziemią. Zwymyślała nas, że jesteśmy jak dzieci i powinniśmy przesyłać na Ziemię bardziej interesujące informacje niż to, że coś nas gdzieś swędzi i piecze... Iwan Maksymycz strasznie chichotał, a Fred Sinton oświadczył, że dopiero teraz rozumie, dlaczego tak się na Marsa pchałem. A to drań! W tym miejscu gwoli uczciwości muszą wspomnieć o pewnej drobnej sprawie. W pierwotnym tekście „boczny iluminator", o którym wspomina doktor Kamenik na początku akapitu, zastąpiłem „przednim iluminato-rem". Statek „Rider" miał bowiem cztery iluminatory. Przypuszczałem wiec — zgodnie z naszymi ziemskimi wyobrażeniami — ze cel można osiągnąć jedynie wtedy, jeśli poruszamy się w jego kierunku, i że doktor Ka-memk po prostu się przejęzyczył. Mój łaskawy współpracownik jednak podczas korekty sprowadził rzecz do właściwych wymiarów i wyjaśnił mi dokładnie zasady kosmicznej nawigacji, podczas której dwa ciała zbliżają się do siebie pod najodpowiedniejszym kątem. Szybkość, z jaką Mars krąży wokół Słońca, jest taka, że „Rider" w porównaniu z nim jest zwyczajnym ślimakiem, no i oczywiście o wyścigach nie ma co myśleć. Dlatego istotnie Mars zjawił się w bocznym iluminato-rze. Ofiarny doktor Kamenik udokumentował mi ten fakt całym mnóstwem „planów lotu" i projektów dotarcia do Marsa począwszy od Candera i Ciołkowskiego poprzez Ary Szternfelda aż po trasy obliczone przez nowoczesne maszyny elektronowe. Muszą przyznać^ że ani Cander, ani maszyny elektronowe nie były tak naiwne jak ja — ale przyznałem się już do tego, mam wrażenie, we wstąpię, kiedy to nie rozmijając sią absolutnie z prawdą oświadczyłem, że nie jestem powołany do fachowych wyjaśnień na temat strefy Long-schampsa. Nic nie poradzą. Tym bardziej wiać staram sią o dokładność powtórzenia wypowiedzi moich daleko bardziej poinformowanych „ofiar". Przyp. red. i No a potem czerwonawa tarcza Marsa zaczęła się po- większać, tak że wyglądała jak zdjęcie astronomiczne, a wokół niego na czarnym niebie świeciły gwiazdy. Widzi pan, o tym jeszcze nie mówiłem, redaktorze. Wie pan co? Niech pan to sobie gdzieś przeczyta i opisze w tej swojej książce owe efekty z czarnym niebem i ognistym węzłem Słońca, które wyglądało jak ognie sztuczne na Boże Narodzenie, oczywiście, że trochę jaśniej, otoczonym strzępami korony i tak dalej i dalej. I tak to już każdy czytał gdzieś co najmniej dziesięć razy! Wiośnie z tego powodu nie przyjąłem propozycji doktora Kamenika. Przyp. red. > W końcu zaczęliśmy mieć coś do roboty — rzecz jasna „Rider" podczas lotu wypełniał również najrozmaitsze zadania przewidziane w tej części programu: mierzył gęstość mikrometeorytów, promieniowanie kosmiczne i Bóg wie co jeszcze, ale była to bądź fuszerka, bądź też robiły to za nas w całości urządzenia automatyczne, które dane zapisywały — coś, co wymagało trochę myślenia, a niekiedy też wzięcia rzeczy we własne ręce, oczywiście, o ile w kabinie jakieś czynności fizyczne były w ogóle możliwe. „Chrapacylina", jak tabletki nasenne w przybliżonym przekładzie na nasz język nazwał Fred (a ma on, redaktorze, ogromny talent do tworzenia nowych straszliwych słów, co wiąże się pewnie z tą jego semantyczną profesją!), definityw- nie powędrowała już do apteczki. Ostapienko obstawał przy uczciwych ośmiu godzinach uczciwego snu na dobę. Na Marsie dzień ma tylko o czterdzieści siedem minut więcej niż na Ziemi i ziemskie zwyczaje znakomicie się nam tam przydadzą