To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Wrzuciła plecak na tylne siedzenie, wskazując Connolly'emu siedzenie dla pasażera. - Próbujesz prowokować? - zapytał. - No, już - powiedziała spokojnie. - Jest mróz jak cholera. Chcę włączyć grzanie. - Następnym razem możesz zupełnie nic nie założyć. - Chciałbyś, co? - odparła, uruchamiając wóz i kierując się na zachód. - Zdziwisz się, jak szybko robi się tutaj gorąco. Za kilka godzin będzie żar. Miałeś kłopoty z wyjazdem? - Nie, skoro sam wypisuję przepustki. Uśmiechnęła się do niego i zobaczył, że jest podniecona, jak gdyby byli dziećmi na wagarach, a ten dzień przygodą. - Dokąd jedziesz? Brama jest w tamtą stronę. - Wskazał do tyłu. - Do zachodniej bramy. Pojedziemy tylną drogą... jest szybsza. - Och. - Co się stało? - Nic - odpowiedział, myśląc o śledztwie. - Zapomniałem tylko, że istnieje jeszcze jedna brama. Nigdy tam nie byłem. - Wiele nie straciłeś. Właściwie była o wiele mniejsza od wschodniego wejścia, z jednym śpiącym żandarmem przy barierce, który musiał tłumić ziewanie, kiedy sprawdzał ich przepustki. - W termosie jest herbata. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciw temu, ale nie cierpię pić kawy przez cały dzień. - Jeżeli jest gorąca. Skręcili na drogę numer 4 i wspięli się wyżej w góry, a mgła ustępowała przed gęstym, zielonym lasem sosen i osik. Gorące powietrze owiewało im stopy niczym kokon ciepła, strumyki skroplonej pary spływały z maski. - Zabrałeś talony? - zapytała. - Czy tylko po to mnie wzięłaś? - Na początek wystarczy. - Jak tam jest daleko? A może jedziemy do hotelu? - Ładnych kilka mil. To zabierze cały ranek, więc usiądź sobie wygodnie i relaksuj się. - Och, ale poczekaj tylko, aż to zobaczysz. Jest cudowne... zupełnie niepodobne do czegokolwiek. Connolly obserwował, jak prowadzi, przypominając sobie powrót z Tesuque, kiedy po raz pierwszy pomyślał, że to stanie się możliwe. Ciągle wjeżdżali pod górę, a słońce wspinało się wraz z nimi, więc kiedy w końcu dotarli do wysokiej krawędzi, cały teren zalany był światłem. Poza zardzewiałą półciężarówką z kozami na skrzyni, kierującą się w stronę Santa Fe, ich wóz był jedyny na drodze. Connolly opuścił szybę, wciągnął w płuca świeże powietrze i spojrzał na ogromną dolinę pełną trawy. Pasło się parę krów, znacząc kropkami falujące pola niczym miniaturki na dioramie, z trawą ułożoną w zagłębieniach jak zielony aksamit. Nieckę otaczał łańcuch szczytów. Ten świat leżał daleko od doliny Rio Grandę, z niskimi, poskręcanymi iglakami i wyschniętymi korytami rzek. - To Valle Grandę - powiedziała Emma, głową wskazując na prawo. - Tylko że tak naprawdę nie. Tak naprawdę to krater... wiesz, wierzchołek wulkanu. Od tyłu rozciąga się na mile, za tymi wzgórzami. Był aktywny i wygasał, aż powstało wielkie jezioro lawy. A teraz to. Cudowne miejsce do jazdy konnej. Oppie lubi tu przyjeżdżać... naprawdę można popuścić koniom cugli. Po drugiej stronie przeważnie wpada się w suche koryta strumieni, ale tu, na górze, no... Umilkła, pozwalając mu podziwiać widok. - Sporo czasu spędzasz z Oppenheimerem? - Trochę. Ostatnio nie. W zeszłym roku było łatwiej, sprawy nie były tak napięte. - Lubisz go? Zastanawiała się. - Tak. Och, może nawet bardzo, cały ten związek człowieka z przeznaczeniem, ale chyba rzeczywiście taki jest. - Trudno go rozszyfrować. - Jak każdego. - A ciebie? Zaśmiała się. - Zapytaj kogoś. Teraz znajdowali się w wysokich górach, drzewa zbliżyły się, alpejskie dzikie kwiaty znaczyły przecinki przy drodze. Prowadziła szybko, powiększając odległość między nimi a Górą, jak gdyby ścigali konie poprzez krater. Samochód trochę wibrował, kiedy się wspinali, a potem galopowali po otwartej przestrzeni. - Nadal musisz wyjechać? - Nie. Pomylili się. Wróciłem do punktu wyjścia. Na sekundę oderwała oczy od drogi, aby spojrzeć na niego. - Czy to jest aż takie złe? - Nie w tej chwili - odparł z uśmiechem. - Problem w tym, że nie możesz tam zostać. - Nie - powiedziała. - Ale może trochę. Położyła dłoń na jego udzie, nic ponad pocieszycielskie klepnięcie, ale on podskoczył od dotyku; w mimowolnym spazmie. Ta reakcja ją rozśmieszyła. - Jejku - zawołała, cofając rękę. Connolly poczuł podniecenie i zażenowanie, że jest na nią tak wyczulony. - Możesz położyć z powrotem, jeśli chcesz. - Mmm. Może później - odpowiedziała. - Potrzebne ci będą siły do wędrówki. A propos, skąd wziąłeś te buty? - Pożyczyłem. - Zamierzał powiedzieć jej o szafie Brunera, o niepokojącym momencie, kiedy przymierzał buty, jak gdyby nauczył się o nim czegoś nowego, ale Karl został w tyle, w Los Alamos. W samochodzie nie było miejsca dla nikogo innego. - Jak ci się to udaje? - zapytał. - Te wyjazdy. To znaczy, chodzi mi o twoich sąsiadów. - Eileen? Och, ona o tym nie myśli. Zawsze gdzieś wyjeżdżam z powodu mojego projektu, rozumiesz. To właśnie jest wspaniałe w Górze... wszyscy nauczyli się nie pytać. Więc nie pytają. - A co, jej zdaniem, robisz? - Co robię... badam Indian. Cokolwiek to znaczy. Właściwie, chyba jej to tak naprawdę nie obchodzi. Ona tylko przetacza się z kąta w kąt w radosnej ignorancji. - Podsłuchuje przez ścianę. Zachichotała. - No, to przynajmniej jest coś innego, prawda? - A twój mąż? - Zostawiłam mu kartkę - odpowiedziała pospiesznie, nie chcąc o tym rozmawiać. - Na wypadek gdyby wcześniej wrócił. - Potem dodała jeszcze szybciej: - Boże, dobrze jest się wyrwać, prawda? Popatrz na ten poranek. Tak więc zostawił tę sprawę, wyglądał przez okno na przedzierające się między drzewami światło i myślał o Los Alamos. Wszystko było bezpieczne, więc niczego nie zauważano. Potem Los Alamos też odeszło, zostało w tyle wraz z pokonaną odległością i jasnym, ostrym powietrzem. Kierowali się na zachód, tam gdzie dzień, a nawet krajobraz był nowy. Jechali długi czas, nie rozmawiając, tak im było dobrze w ciszy jak staremu małżeństwu i wtedy wyczuł, jak stopniowo droga zaczyna się obniżać. Zjazdy wydawały się teraz dłuższe; droga wiła się, aby ominąć nierówne wzgórza. Prędkość, którą utrzymywali na szczycie, wydawała się większa; pędzili ku zakrętom tak szybko, że Emma musiała hamować dla sprawdzenia przyciągania ziemskiego na drugim zboczu. Pędzili pod górę, nie mogąc zajrzeć przez szczyt na drugą stronę, zatrzymując się rozważnie, zanim runą w dół. Roztaczał się widok na ciąg dolin i zakrętów. Przypomniały mu górskie drogi na Wschodnim Wybrzeżu, faliste wzgórza, w górę i w dół. Kiedy dotarli do Jemez Springs, garstki budynków przyległych do drogi, rozciągających się przez kilka przecznic, zwolnili do trzydziestki, więc ze zdziwieniem usłyszał za nimi urywany ryk syreny