To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

TasBawska powiedziaBa do Ta-sBawskiego: SByszysz? Wiosna idzie, Jackowiak gra, a TasBawski si wnerwiB: Chyba| on tym razem zdumiaB, bo gdzie| wiosna w poBowie stycznia, i oboje si naraz bardzo wystraszyli, gdy| mo|e Jackowiak zwariowaB albo co, bo i graB jako[ inaczej. Wcale nie skocznie, tylko do pBaczu, |aBo[liwie. Wypadli przed chaBup, patrz, a tu Jackowiak w okno Hanki wpatrzony niczym w oBtarz [wity. Nos czerwony, gba posiniaBa od mrozu, nogami przytupuje dla rozgrzewki, gra. Co tobie, Jackowiak, na Boga, odbiBo? A on harmoni zwinB, a| jknBa. Dajcie mi Hank, krzyczy. Rzeczywi[cie: albo opity, ale on przecie| nie-pijcy, albo zwariowaB. A |e nie mógB by opity, znaczy zwariowaB. Z wariatem trzeba grzecznie. Zaprosili do kuchni. Talerz zupy dali, ale Jackowiak zupy nie chciaB. Musz mie Hank, |eni si z ni chc, mówi, a oczyska ma zwariowane, szklane, usta mu si trzs. A kiedy chciaBby[ si |eni? Nawet jutro! - krzyczy; znaczy wariat kompletny. Jutro nie da rady, mówi TasBawski, wyprawa Hanki niegotowa. A co mi po jej wyprawie! - krzyczy Jackowiak i oczy coraz bardziej wariackie, usta coraz silniej latajce. No pewno, mo|esz i bez wyprawy, zgadza si TasBawski, czemu nie? Tylko widzisz, Jackowiak, ksidz [lubu prdzej nie udzieli ni| na Matk Bosk 77 Zieln, poniewa| na Matk Bosk Zieln nasza Hanka koDczy szesna[cie lat. To chyba poczekasz do Matki Boskiej Zielnej, Jackowiak? Poczekam, odpowiada Jackowiak i pBacze ze szcz[cia, wariat. A do tego czasu, powiada TasBawski, nie przychodz tu, nie graj pod oknami, bo tak si nie godzi, ludzie zaraz wezm nas na jzyki. I chaBup wyrychtuj, dach napraw, okna wstaw, o oborze te| pomy[l, masz czas do Matki Boskiej Zielnej. Nasza Hanka dostanie w wianie jaBówk i dwa wieprzki, to gdzie dobytek wstawicie? Pod gole niebo? Wic ju| nastpnego dnia chodziB Jackowiak po chaBupach i prosiB, |eby mu po|yczy a to siekier, a to piB, a to gwozdzie, desek troch, bo on musi dom i wszystko wyszykowa do Matki Boskiej Zielnej, bo na Matk Bosk Zieln |eni si z Hank. Lecz ju| wszyscy wiedz, |e Jackowiak zwariowaB. Szkoda dla takiego nawet zardzewiaBego gwozdzia; przyjdz, mówi mu wszdzie, jutro albo pojutrze, to ci naszykuj. Przychodzi jutro, przychodzi pojutrze; aj, aj, Jackowiak, ty popatrz, caBkiem mi z gBowy wyparowaBo o tych gwozdziach dla ciebie. Ale przyjdz w [rod, w [rod to ju| na pewno. I tak chodziB, biedny wariat, ze trzy tygodnie po ludziach, a| uzbieraB gar[ gwozdzi, cztery przegniBe deski, a od Grzybów dostaB w prezencie swój wBasny mBotek, który im kiedy[ po|yczyB, od Iwaniuków za[ wBasn siekier, tyle |e wyszczerbion. Nosiorek daB mu dziurawy sagan. WziB i ten sagan; zatka koBkiem, mo|e si przyda. BraB wszystko, ka|de gówno, poniewa| wierzyB, |e ludzie mu pomog, tak jak on im kiedy[ pomagaB bezinteresownie. Gdy kto[ czego[ potrzebowaB, szedB pod lip albo kasztan i mówiB: Jackowiak, gnój bd trzsB, pomo|esz? Jackowiak, kartofle mi czas sadzi, pomo|esz? A Jackowiak harmoni skBadaB i szedB pomaga za Bóg zapBa, za dobre sBowo, za talerz zupy. A teraz, w tej swojej naiwnej wierze, |e ludzie pomog, i do niej 78 zaszedB, nie otrzepaB [niegu z walonek, naniósB od progu [cie|k a| do stoBu, i ju| masz szare bBoto na wyszorowanych do biaBo[ci deskach. MaBomówno, odezwaB si, a gBos jego czysty jak muzyka, a oczy rozja[nione wariackim szcz[ciem