To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Z tyłu rozległ się krzyk i z pluskiem zanurzyła się w falach włócznia, która miała być ostrzeżeniem. Łowcy chcieli ich złapać, a nie zabić; może Unnanna zdobędzie swą ofiarę. Nagle Tursla krzyknęła i zatoczyła się. Tak, jakby wpadła na coś i odbiła się od tego. Nie mogła jednak dojrzeć tej ściany. Simond, który był już kilka kroków przed nią i nie napotkał żadnego oporu, zatrzymał się i obrócił, słysząc jej krzyk. Wyciągnęła ręce, macając przeszkodę. Wznosiła się przed nią niewidzialna bariera, twarda jak kamienny mur Domostwa… Ściana, którą odgrodzono Tormarsh! Wyglądało na to, że rzeczywiście nie zdoła jej przekroczyć. — Chodź! — Simond był przy niej, nie zdając sobie najwyraźniej sprawy z istnienia jakiegokolwiek oporu. Złapał ją i pociągnął za sobą, powodując kolejne, twarde zetknięcie się jej ciała z barierą. — Nie… nie mogę! Czary twego ludu… — jęknęła. — Idź! Oni nie mogą ścigać cię dalej… — Bez ciebie nie! — warknął wściekle, stając obok niej. — Spróbujemy razem…. umiesz pływać? — Nie za dobrze. — Kąpała się tu i ówdzie, ale zanurzyć się w morzu, to była inna sprawa. Nie miała jednak wyboru. Docierająca z tyłu nienawiść zapowiadała straszne rzeczy. — Chodź… — Stać! — był to głos Affrica. Nie musiała nawet oglądać się, by wiedzieć, że to on przewodzi pościgowi. — Idź… — starała się przepchnąć Simonda przez miejsce, którego sama nie mogła przebyć. Nawet nie drgnął. — Morze! — powtórzył. Wyglądało jednak na to, że jest już za późno. Między nimi przeleciała druga włócznia, odbiła się od niewidocznej ściany i upadła na piasek. Tursla odwróciła się; ściskając w dłoni zawiniątko. Affric… Brunwol… Gawan… a za nimi grupa innych, szybko zbliżających się mężczyzn — z oczami błyszczącymi nienawiścią, jakiej dotąd nie doświadczyła. Świadomie lub nie atakowali ją swoją nienawiścią, bili w jej ciało i ducha. Było to tak silne, że zachwiała się… Miała jednak wciąż dość energii, by rozwinąć skrawek materiału i wysypać jego zawartość na dłoń. Uniosła ją na wysokość twarzy, po czym wzięła głęboki oddech. Dmuchnęła, wkładając w to wszystkie swoje siły. Rozpostarła się przed nią chmura piasku. Wtedy krzyknęła głośno, wydając raczej dźwięk o charakterystycznym brzmieniu, niż wymawiając jakiekolwiek słowo. Te czary nie mogły być przywołane ludzką mową. Dźwięk, który wydała, przypominał nieco ton, jakim ogłoszono poprzedniego dnia na wyspie alarm. Pył, który zaczai opadać, nagle jednak zgęstniał. Z plaży uniósł się na spotkanie ścigających obłok białego piasku i zaczai wirować. Wyglądało to podobnie jak wtedy, gdy powstawała Xactol. Pojawiało się coraz więcej kolumn piasku, nie próbowały one jednak przybierać żadnego kształtu. Rosły jedynie — były już wyższe od znajdujących się w pobliżu ludzi. Ścigający zatrzymali się i podejrzliwie obserwowali nowe zjawisko. Wyczuwali niebezpieczeństwo, lecz nie zdawali sobie sprawy z jego natury. Nie wycofali się zbyt daleko. Tursla wiedziała, że nie poniechali pogoni. Czubek najwyższej kolumny pochylił się ku nim. Dziewczyna złapała Simonda za ramię. Siła poruszająca piach pochodziła od niej i zaczęła odczuwać już ogarniające ją osłabienie. Wiedziała, że nie zdoła utrzymać tego w ruchu zbyt długo. — Morze! Nie była pewna, czy krzyknął to Simond, czy też ona. Dość, że decyzję podjęli równocześnie. Poczuła jego ramię wokół swojej talii. Skoczyli do wody, a fale uniosły ich z łatwością. Czując już wodę, która sięgała coraz wyżej, starała się koncentrować na piaskowych kolumnach, choć nie poważyła się odwrócić głowy, by sprawdzić wyniki. Z brzegu dobiegały krzyki — niektóre stłumione, inne przenikliwe, raptownie urwane… Straciła grunt pod nogami; równocześnie usłyszała polecenie Simonda: — Połóż się na plecach! Nic nie rób, bezwładnie… Starała się robić, co jej kazał. Jak dotąd, nie było bariery. Leżąc na plecach mogła zerknąć w kierunku brzegu. Zakrywała go mgła… nie, nie mgła, ale piaskowy wir, tak gęsty, że niemal przysłaniał szamoczące się w nim ludzkie postacie. Wyglądało na to, że złapani w pułapkę słabną. Poczuła szarpnięcie — Simond zaczai ją holować, zmieniając nieco kierunek na równoległy względem brzegu. Długa koncentracja w panowaniu nad piaskiem wyczerpała ją. Czuła się wycieńczona i niezbyt zdolna, do poruszania, nawet, gdyby wiedziała, jak utrzymać się na powierzchni. Okrzyki z brzegu stały się głośniejsze… i… Siła… siła odpychająca ją, wtłaczająca w wodę… szarpnęła się, poczuła słoną wodę w krtani… bariera! Chciała krzyczeć, uświadomić Simondowi, że jego wysiłki są bezcelowe… Nie było dla niej ucieczki. Jej ciało należało do Tormarsh przez czary ludzi z zewnątrz! Nie było nadziei… Bojąc się bliskiego utonięcia, starała się uwolnić z uchwytu Simonda, zanim fale przykryją ją całkowicie. — Nie! Puść mnie! — ponownie woda zalała jej usta i nos. Skądś, niespodziewanie, przyszedł cios… Poczuła tępy ból, jakby błysk, a potem, nie było już niczego… Powoli wracała z ciemności… woda… tonęła… Simond musiał ją puścić… Wokół jednak nie było wody. Leżała na czymś stałym, co nie falowało jak morze… i mogła oddychać. Woda nie przykrywała jej głowy i nie wypełniała ust… Przez długą chwile rozkoszowała się samą świadomością, że nie grozi jej utonięcie… ale… Musieli chyba wrócić na brzeg. Zawierucha piaskowa zniknęła zapewne w czasie, gdy była nieprzytomna. Może Affric… Otworzyła oczy, nad nią było czyste, błękitne niebo z chmurką czy dwiema, lecz ani śladu mgły, do której przywykła