To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Mojego ojca nie zabito. Litościwy Moranthes kazał go jedynie oślepić, wyrwać mu język i obciąć obie dłonie. Mój ojciec zaledwie o miesiąc przeżył ów akt łaski. Zanim jednak go okaleczono, przeczuwając nieszczęście, zdradził mi tajemnicę tunelu, którym mogę wprowadzić generała Conana do pałacu. Przejście wiedzie do lochów, a ja potrafię otworzyć każde drzwi, wobec tego możemy zaryzykować uwolnienie króla. - A co, mój dobry złodzieju, chciałbyś za swoje usługi? - zapytał Taurus. - Oprócz możliwości pomsty chciałbym dostać niewielką pensję. Taką, jaką Khoraja płaci swym starym żołnierzom. - Dostaniesz ją - obiecał kanclerz. Conan obrzucił astrologa przelotnym spojrzeniem i zapytał: - A jaki jest twój udział, mistrzu Rhazesie? - Oferuję pomoc w twojej wyprawie, generale. Dzięki memu astronomicznemu abakusowi - powiedział, wskazując trzymaną pod pachą szkatułę z brązu z wystającymi tarczami i kółkami - mogę odczytać z gwiazd porę najlepszą na każdy krok twojej podróży. Rhazes pochylił się, pokręcił srebrną korbką. Przez chwilę przyglądał się tarczom, po czym rzekł: - Cóż za szczęśliwy zbieg okoliczności! Najlepszy w ciągu dwóch miesięcy czas na wyruszenie w drogę przypada w dniu jutrzejszym. I poza tym, chociaż nie jestem czarnoksiężnikiem, znam jedną czy dwie magiczne sztuczki, które będą mogły ci pomóc. - Przez wiele lat dawałem sobie radę bez pomocy magicznych sztuczek i nie widzę powodu, by uciekać się do nich obecnie - warknął Conan. - Ponadto - ciągnął dobrotliwie Rhazes ignorując słowa Conana - znam dobrze Koth i mówię kothyjskim bez obcego akcentu. Skoro mamy przeciąć to rozległe królestwo w drodze do Ophiru… - Do diabła z tym! - uciął Conan. - Strabonus byłby szczęśliwy, mogąc dostać nas w swoje ręce. Pojedziemy wzdłuż granic Koth, przez Shem i Argos… - Rhazes ma rację - przerwał Taurus. - Czas odgrywa dużą rolę, a trasa, którą proponujesz, zabrałaby go bardzo wiele. Yasmela poparła kanclerza i upierała się przy jego zdaniu, dopóki Conan nie zgodził się obrać krótszej trasy i przyjąć Korynthiańczyka na trzeciego członka wyprawy. Potem kanclerz powiedział: - Potrzebujesz ponadto osobistych strażników, służących do prac obozowych i niesienia twoich bagaży. - Nie! - ryknął Conan, uderzając pięścią w stół. - Każdy dodatkowy człowiek oznacza jedną więcej parę oczu do patrzenia, uszu do słuchania i dodatkowy język do wypaplania naszych sekretów. Obozowałem w wielu krajach, w czasie pięknej i podłej pogody. Fronto również zna tę gorszą stronę życia. Jeśli Mistrz Rhazes nie życzy sobie dzielić tych drobnych niewygód, niech lepiej zostanie w Khorai. - To nie do pomyślenia, generale - zagdakał Taurus - żeby człowiek twojej rangi wyprawiał się w drogę choćby bez pachołka do czyszczenia butów. - Wcześniej sam o siebie dbałem, więc teraz również nie stanie mi się krzywda. W tego rodzaju wyprawach ten podróżuje szybciej, kto podróżuje sam! Gruby astrolog westchnął. - Pójdę nawet pieszo, jeśli trzeba, ale nie proście, bym rąbał drewno na opał. - W takim razie, dobrze - Conan wstał. - Kanclerzu, daj Frontowi glejt, by w drodze powrotnej z pałacu straże nie wzięły go za jakiegoś włóczęgę i nie zakuły w żelaza. - Rzucił złodziejowi złotą monetę. Ten złapał ją w lot. - Fronto, kup sobie jakieś ubranie, przyzwoite, ale nie jaskrawe. W porze kolacji czekaj na mnie w oficerskich kwaterach. Księżniczko, pozwól, odprowadzę cię do twoich komnat. Kiedy dotarli do komnaty Yasmeli, Conan wymruczał: - Czy mogę przyjść do ciebie tej nocy? - Ja… Nie wiem… To niebezpieczne. - To może być nasz ostatni raz, wiesz o tym. - Och, musisz być podłym człowiekiem, skoro tak mnie dręczysz! Dobrze - westchnęła - odeślę służebne przed zmianą straży… Trzech jeźdźców, wiodących jucznego muła, sunęło łagodnym zboczem w kierunku północnego grzbietu Kothyjskiego Urwiska. Od czasu do czasu podróżnicy mijali innych podróżnych; pieszego handlarza z koszem na plecach, wieśniaka na wozie ciągniętym przez ciężko stąpające woły, karawanę wielbłądów prowadzoną przez Shemitów w pasiastych strojach i khorajskiego arystokratę w karecie, za którą galopowała jego drużyna. W końcu znaleźli się u stóp urwiska. Z daleka wyglądało ono na litą, kamienną ścianę, jednak gdy się zbliżyli, okazało się, że jest ona pocięta żlebami i wąskimi wąwozami. Droga prowadziła na jedną z przełęczy i gdy wędrowcy prowadzili swoje konie w górę krętej ścieżki, skalna ściana przysłoniła zachodzące słońce. Kiedy trzej podróżni dotarli na szczyt urwiska, słońce już zaszło. Na tle zachodniego nieba rysowały się Góry Kothyjskie, których zaokrąglone sylwetki przypominały piersi olbrzymki. Z tej odległości Conan zdołał rozpoznać szczyt Góry Khrosha. Wiszący nad nią pióropusz dymu zabarwiał świetlistą purpurą żar ogni wrzących w kraterze. Raptem ziemia zadrżała i przed małą kawalkadą pojawił się oddział jeźdźców z herbem Koth - hełmem Ishtar, wyszytym na płaszczach złotą nicią. Podróżni dotarli do granicy. - Generale, pozwól mi to załatwić - zaproponował Rhazes Conanowi. Otyły magik podjechał powoli do dowódcy straży granicznej. Pochylił się w siodle ku oficerowi i zaczął rozmawiać z nim płynnym kothyjskim, od czasu do czasu wskazując na swoich towarzyszy. Surową twarz oficera rozjaśnił uśmiech. Po chwili żołnierz wybuchnął rubasznym śmiechem i z uciechy uderzył się dłonią w udo. Odwrócił się w stronę Conana i Fronta i strzelił palcami. - Ruszajcie! Kiedy posterunek graniczny zmalał w oddali, Conan nie wytrzymał: - Co powiedziałeś tej kanalii, Rhazes? Astrolog uśmiechnął się dobrotliwie. - Powiedziałem, że jesteśmy w drodze do Asgulan i że słyszeliśmy plotki o wojnie wzdłuż zachodnich prowincji Shem. - Dobrze, ale co powiedziałeś, że tak się śmiał? - Aha, powiedziałem, że Fronto jest moim synem i że udajemy się odmówić modlitwy w świątyni Derketo, by pomogła mu spłodzić syna. Powiedziałem, że cierpi na… hmm… pewną niemoc cielesną. - Ty przebiegły bękarcie! - krzyknął Conan krztusząc się ze śmiechu, podczas gdy Fronto spoglądał na nich spode łba. Księżyc stanął w pełni, potem skurczył się do małego sierpu, gdy mozolnie przemierzali nieskończone równiny Koth, gdzie pasterze na koniach pilnowali długorogiego bydła. Potem jechali skrajem nieużytków centralnego Koth, gdzie strumienie wpływały do jeziora tak słonego, że naokoło rosło tylko kilka poskręcanych krzaków. Jakiś czas później dotarli do bardziej urodzajnej okolicy i zatrzymali się na odpoczynek. Conan spojrzał na swoich towarzyszy. Martwił go Fronto. Niski złodziej był chętnym i zręcznym pomocnikiem, ale burczał bez końca na temat swoich osobistych niedoli i urazów