To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Zabijali zwierzęta ofiarne za pomocą cepów z morskich muszli, które cięły jak brzytwy. Nie pozwalali swym mężczyznom mieć dzieci, póki nie potrafili oni znieść tak wielkiego ognia, że okaleczał ich na całe życie. Żenili się z drzewami i topili dzieci, by uczcić swe rzeki. To było ważne w ich życiu. Mr. Milion kiwał pozbawioną szyi głową. - Teraz przedyskutujemy człowieczeństwo autochtonów. Dawid pierwszy. Odpowiada przecząco. - Człowieczeństwo - mówi Dawid swoim najbardziej nieprzyjemnym tonem - w historii myśli ludzkiej najłatwiej określić jako pochodzenie od Adama - to jest od pierwotnego rodu ziemskiego. Jeśli wy dwaj tego nie dostrzegacie, jesteście idiotami. Czekam na dalszy ciąg, ale on już skończył. Chcąc zyskać czas do namysłu, mówię: - Mr. Milion, niech mu pan powie, że przezwiska w dyskusji są nie fair. To nie dyskusja, lecz pyskówka. - Bez osobistych przytyków - mówi Mr. Milion. Dawid zerka już na Cyklopa Polifema i Odyseusza, mając nadzieję, że będę długo mówił. Odbieram to jako wyzwanie i postanawiam je podjąć. Zaczynam: - Argumentacja, że najważniejsze jest pochodzenie od rodu ziemskiego nie ma uzasadnienia ani niczego nie rozstrzyga. Niczego nie rozstrzyga, gdyż istnieje realna możliwość, że autochtoni ze Świętej Anny są potomkami wcześniejszej fali emigracyjnej z Ziemi - być może poprzedzającej nawet Greków epoki Homera. - Na twoim miejscu ograniczyłbym się do bardziej prawdopodobnych argumentów - łagodnie mówi Mr. Milion. Mimo to rozwodzę się na temat Etrusków, Atlantydy oraz nieustępliwości i tendencji ekspansjonistycznych hipotetycznej kultury technologicznej Gondwanalandu. Kiedy kończę, Mr. Milion mówi: - Teraz odwrotnie. Dawid, odpowiadaj twierdząco. Nie powtarzaj się. Mój brat czytał oczywiście książkę zamiast słuchać. Kopię go z zapałem, mając nadzieję, że go zatka. On jednak mówi: - Autochtoni byli ludźmi, ponieważ wszyscy wymarli. - Wyjaśnij to. - Gdyby żyli, byłoby niebezpiecznie pozwolić im być ludźmi, gdyż mieliby różne żądania. Ponieważ jednak wymarli, ciekawiej jest utrzymywać, że byli ludźmi, a nowi osadnicy wszystkich wymordowali. I tak dalej. Wiązka promieni słonecznych przemieściła się na drugą stronę blatu stołu, czerwonego w czarne cętki. Podobną drogę przebyła przy nas już ze sto razy. Wychodziliśmy jednymi z bocznych drzwi i szliśmy zaniedbanym podwórzem miedza dwoma skrzydłami budynku. Poniewierały się tam puste butelki porozrzucane przez wiatr papiery. Raz natknęliśmy się na martwego człowieka w kolorowych łachmanach. Przeskoczyliśmy przez jego nogi, a Mr. Milion cichutko objechał go dookoła. Kiedy wychodziliśmy z podwórza na wąską uliczkę, trąbka z garnizonu, stacjonującego w cytadeli (słychać ją było aż z tak daleka) zwoływała kawalerzystów na wieczorny posiłek do kasyna. Na ulicy d'Asticot zapalono już lampy, a sklepy były zamknięte zabezpieczone żelaznymi kratami. Jak zaczarowane poznikały z chodników stare meble. Ulice wydawały się teraz szerokie i nagie. Nasza ulica, Saltimbanque, wyglądała zupełnie inaczej. Nadjeżdżali pierwsi amatorzy zabawy. Siwowłosi, zażywni panowie prowadzili bardzo młodych mężczyzn i chłopców, przystojnych muskularnych, lecz odrobinę przekarmionych. Młodzieńców którzy nieśmiało żartowali i uśmiechali się do nich, ukazując nieskazitelnie białe zęby. Byli to zawsze najwcześniejsi goście. Kiedy trochę podrosłem zastanawiałem się czasem, czy przychodzili tak wcześnie tylko dlatego, że starsi panowie chcieli mieć przyjemność, a oprócz tego dobrze się wyspać, czy też wiedzieli, ż młodzi mężczyźni, których wprowadzali do domu mego ojca po północy byliby senni i rozdrażnieni jak dzieci, które wieczorem zbyt późno położono spać. Mr. Milion nie pozwalał nam plątać się po ciemku po bocznych alejkach. Wchodziliśmy więc głównym wejściem razem ze starszymi panami, ich siostrzeńcami i synami. W tej części budynki w której nie było okien, urządzono niewiele większy od małego pokoju ogródek, kończący się w uskoku muru. Były tam kępy paproci wielkości grobów, maleńka fontanna, z której woda bezustannie dźwięczała, opadając na szklane pręty i którą trzeb było chronić przed chłopakami z ulicy, a także żelazny posąg psa o trzech łbach, z nogami mocno osadzonymi, a właściwie prawie zakopanymi w mchu. Temu posągowi nasz dom przypuszczalnie zawdzięczał swą popularną nazwę - "Maison du Chien" - chociaż mogła : się ona odnosić również do naszego nazwiska. Łby były potężne, nieco przylizane i ugrzecznione. Miały spiczaste mordy i uszy. jeden z nich warczał, drugi, środkowy, przyglądał się światu, złożonemu z ogródka i ulicy z wyrazem pełnego tolerancji zainteresowania. Trzeci, najbliższy wykładanej kostką dróżki, prowadzącej do naszych drzwi - po prostu uśmiechał się. Przechodzący ścieżką klienci ojca mieli zwyczaj klepać trzeci łeb między uszami. Palce ich wypolerowały to miejsce tak, iż wyglądało jak czarne szkło. Taki więc był mój świat, kiedy miałem siedem lat, a może pół roku więcej