To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Fabian natomiast pobiegł do chaty gospodarza, żeby powiadomić go o udanym porodzie. Kiedy wrócił, klacz odpoczywała, a źrebak spał obok, zmorzony pierwszym snem poza brzuchem matki. Fabian też wyciągnął się na stercie słomy i zaczął dumać o narodzinach, których był świadkiem. Z poczuciem zazdrości myślał o legowisku w brzuchu klaczy, które źrebak tak nierozważnie porzucił, o ciepłej, bezpiecznej stajence zamienionej na ciężką pracę i razy bata. Myślał z zapałem, że chętnie zamieszkałby wewnątrz klaczy; żyłby sobie w niej sam jeden, bez potrzeby zabiegania o strawę. Boki klaczy byłyby ścianami jego ciasnej chatki, zad dachem, a nogi zwierzęcia amortyzowałyby wszelkie nierówności terenu. Gdyby chciał wyjrzeć na wrogi świat, przekonać się, co się dzieje, po prostu unosiłby i opuszczał ogon klaczy niby kurtynę w teatrze. To wtedy, w dzieciństwie, Fabian po raz pierwszy widział śmierć konia. Nie mógł sobie teraz przypomnieć, czy zwierzę pasło się na pastwisku, ciągnęło pług czy może po prostu odpoczywało w oborze. Pamiętał jednak, jak poruszony jakąś zapowiedzią niebezpieczeństwa, niby obcym zapachem wpadającym mu w nozdrza, koń nagle podskoczył, wyciągnął szyję i zaczął rozpaczliwie strzelać na boki oczami, usiłując wypatrzeć, gdzie się czai zagrożenie. Nie mogąc dojrzeć wroga i od niego uciec, bezsilny wobec poczucia katastrofy, koń zadrżał ze strachu; nagle przeszył go ból. Zwierzę, zdradzone przez własne ciało, zaczęło oddychać coraz bardziej niespokojnie, a bicie jego serca stało się chaotyczne, nierówne. Koń obracał głowę, instynktownie usiłując wypatrzeć stado, którego widok w ostatniej chwili życia potwierdziłby ciągłość gatunku, jego liczebność i płodność. Ale w polu widzenia nie było ani stada, ani nawet pojedynczego konia, który mógłby dodać mu otuchy, udzielić nowych sił. Strach zlewał się z bólem; zwierzę, które dotąd biegało swobodnie po polach i łąkach, z przerażeniem stwierdziło, że nie może się poruszyć, że jego mięśnie, ścięgna i wiązadła - jakby nagle uschły - nie reagują na wezwania życia, które wciąż tli się w mózgu. Słuchały innego sygnału, ostatniego rozkazu przyrody: siły grawitacji. Fabian obserwował, jak potężny most konia załamuje się, bezużyteczne filary nóg umykają na boki, szyja skręca się, a głowa leci w dół niby pusta łyżka koparki. W jednej chwili zdolność oddychania i biegania, prawo do korzystania z życia zostały bezlitośnie odebrane zwierzęciu; była to decyzja równie arbitralna jak szczodrość, z jaką dano życie drżącemu źrebakowi, który urodził się na oczach Fabiana. Ciało, które jeszcze nie tak dawno temu zdawało się władać ziemią, które było o tyle szybsze i wytrzymalsze od ciał innych istot, prze- istoczyło się w stos mięsa i kości, otoczony - tak jak i na początku - parującą torbą skóry. Za życia koń zawsze wydawał się Fabianowi rączy i lekki; mknął, jakby unosił się w powietrzu, z gracją odbijając się kopytami od podłoża. Martwy wydawał się niezmiernie ciężki: gdy tak leżał na boku, wyglądał jak solidna, oporna bryła. Kiedy przytroczono do niego gruby łańcuch i powolny wół wlókł go przez pole, nogi konia nieudolnie podskakiwały na skibach świeżo za- oranej ziemi. Oprawa martwego konia należała do obowiązków Fabiana. W oborze brał siekierę, ostrzył na kamieniu noże i zaczynał od przecięcia głównych tętnic, by spuścić krew ze zwierzęcia. Gdy czerwona posoka wsiąkła w siano, rozcinał od dołu brzuch i wywlekał jeszcze ciepłe wnętrzności, pamiętając, żeby przypadkiem nie wyrzucić takich smakołyków jak wątroba, serce, nerki i przedżołądki, ani nie zabrudzić ich przez kontakt z cuchnącą okrężnicą lub wzdętą kątnicą; w odróżnieniu od często patroszonych przez chłopca królików, owiec i świń, konie nie posiadały pęcherzyka żółciowego, którego zawartość mogłaby się rozlać, gdyby go niechcący rozciął. Następnie wrzucał odpadki do zardzewiałej beczki, którą toczył po zboczu niewielkiego wzgórza do wykopanego przez siebie dołu; pozostawiał ją tam otwartą, sprawiając istną ucztę wronom, psom i szczurom. Praca nie przyprawiała go o mdłości, kiedy pochylał się nad gąbczastą masą, babrząc sobie na czerwono ręce i ubranie, a w nozdrzach czując zapach krwi, odchodów i nie strawionej paszy, ponieważ cały czas myślał o gracji i płynnej doskonałości poruszającego się konia; wyobrażał sobie, jak grają jego mięśnie, kiedy ciągnie furę, idzie spokojnym stępem lub galopuje z wyciągniętą szyją. Najlepsze kawałki mięsa wyciął osobiście gospodarz i schował w chłodnej spiżarni pod chatą. Przed Fabianem pozostał sam szkielet; kości miały zostać zmiażdżone i rozsypane na skraju lasu, z dala od pastwisk i pól, na których zwierzę spędziło życie. Widok szkieletu zawsze dziwił Fabiana. W przeciwieństwie do skóry i krwi zwierzęcia, jego kiszek, płuc, nerwów i mięśni, które wydawały się chłopcu piecem życia, kuźnią wilgoci i ciepła, szkielet złożony z ponad dwustu kości - pewnego razu Fabian policzył je wszystkie - jawił mu się równie mało skomplikowaną konstrukcją, jak zbita z desek stodoła, i nie bardziej od niej tajemniczą. Jeśli szkielet miał być kościstą duszą, utwardzoną esencją konia, w zestawieniu z żywą masą zwierzęcia wydawał się wręcz jej przeciwieństwem, a nawet karykaturą: giętkości przeciwstawiał twardość, miękkości łamliwość, rączości bezruch