To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Kobieta siedząca za recepcyjnym biurkiem z łąkowego drewna uśmiechnęła się do niego. Jego wzrok zsunął się z wywołanych uśmiechem dołeczków na jej buzi na nogi, niezwykle zgrabne nogi, skrzyżowane pod biurkiem i obramowane jego konturem. — Pan Talbot? Skinął głową. — Lawrence Talbot. Ponownie się uśmiechnęła. — Pan Demeter chce pana zaraz widzieć. Może napije się pan czegoś? Kawa? Coś chłodnego? Talbot dopiero teraz się zorientował, że ściska ręką marynarkę na wysokości wewnętrznej kieszonki, w której tkwiła koperta. — Nie, dziękuję. Sekretarka wstała i podeszła do drzwi gabinetu. — Co pani robi, gdy ktoś próbuje przetrząsnąć pani biurko? — rzucił za nią Talbot. Nawet nie silił się na uprzejmość. Był poirytowany. Odwróciła się i popatrzyła na niego. Pominęła jego pytanie milczeniem. — Pan Demeter oczekuje pana, sir. Otworzyła drzwi i odsunęła się. Mijając ją, Talbot poczuł zapach mimozy. Gabinet umeblowany był jak czytelnia w ekskluzywnym klubie męskim. Wielkie pieniądze. Głęboka cisza. Ciemne, ciężkie drewno. Wyłożony dźwiękochłonnymi płytkami, podwieszany sufit, nad którym najprawdopodobniej znajdowała się niewielka przestrzeń kryjąca przewody elektryczne. Wełnisty, pomarańczowo–umbrowy dywan, w którym stopy grzęzły po kostki. Przez zastępujące ściany okna widać było nie miasto rozpościerające się wokół budynku, lecz całą panoramę Zatoki Hanauma po tej stronie wyspy Oahu, po której znajdował się cypel Koko. Czysto akwamarynowe fale podpływały podobne wijącym się wężom, wznosiły się jak kobry zwieńczone białym pióropuszem, po czym załamywały się i rzucały niczym żmije na jaskrawożółtą plażę. Zaraz, to nie było wcale okno, tutaj nie było przecież okien. To była fotografia. Wyrazista, prawdziwa fotografia, nie żaden hologram ani przeźrocze. Talbot miał nikle pojęcie o egzotycznej florze, mimo to dalby głowę, że drzewa o liściach niczym ostrza brzytwy, rosnące po prawej stronie plaży, są identyczne z przedstawionymi w książkach, w których opisany jest okres karbonu, czyli czasy, zanim na Ziemi pojawiły się wielkie jaszczury. Oglądał po prostu coś, co przeminęło piekielnie dawno temu. — O, pan Talbot. Dobrze, że pan przyszedł. John Demeter. Mężczyzna podniósł się z fotela, wyciągając rękę. Talbot uścisnął ją. Była twarda i zimna. — Zechce pan usiąść? — spytał Demeter. — Coś do Picia? Kawa, a może coś chłodniejszego? Talbot pokręcił głową. Demeter spojrzał znacząco na sekretarkę, która wycofała się natychmiast z gabinetu, zamykając za sobą delikatnie drzwi. Talbot miał okazję przyjrzeć się Demeterowi w momencie, gdy ten siadał naprzeciwko fotela. Był po pięćdziesiątce, zachował bujną, siwą czuprynę, która opadała mu w nieładzie na czoło. Oczy miał niebieskie i przenikliwie, rysy regularne i nieco jowialne, twarz szeroką i szczerą. Był elegancki. Ciemnobrązowy, modny, szyty na zamówienie garnitur leżał na nim jak ulał. Demeter rozsiadł się wygodnie i założył nogę na nogę, odsłaniając przy tym czarne podkolanówki. Pantofle były wypucowane do połysku. — To niezwykłe drzwi, te do waszego biura — zaczął Talbot. — Czy będziemy rozmawiać o drzwiach? — spytał Demeter. — Nie, jeśli nie ma pan ochoty. Zresztą nie po to tu przyszedłem. — Nie mam ochoty. Będzie pan łaskaw przejść od razu do rzeczy. — Ja w sprawie ogłoszenia. Zaintrygowało mnie. Demeter uśmiechnął się zachęcająco. — Czterech redaktorów wytężało intelekty, dobierając odpowiednie słownictwo. — Była w nim mowa o jakimś interesie. — O interesie w pełnym tego słowa znaczeniu. — O czystym interesie. Daliście to do zrozumienia w bardzo zawoalowany sposób. Udokumentowane osiągnięcia, kilku świetnych, wytrwałych, ambitnych ludzi. Starzy wyjadacze. Demeter splótł palce i skinął głową jak wyrozumiały wujaszek. — Trafił pan w samo sedno, panie Talbot. Starzy wyjadacze. — Chodzi mi o informacje. Pewne szczególne informacje. Na ile poufne są wasze usługi, panie Demeter? Poczciwy wujaszek, stary wyjadacz i wytrawny biznesmen, w lot uchwycił wszystkie ukryte w tym pytaniu podteksty. Pokiwał głową, po czym uśmiechnął się i rzekł: — To są bardzo zmyślne drzwi, czyż nie? Ma pan całkowitą rację, panie Talbot. — To mało powiedziane. — Można zaryzykować twierdzenie, że niektórym naszym klientom wyjaśniają więcej, niżby się wydawało. Talbot opadł wreszcie na oparcie fotela. — Chyba się z tym zgodzę. — Świetnie. Przejdźmy zatem do rzeczy. Z tego, co wiem, panie Talbot, ma pan jakieś trudności z umieraniem. Czy dobrze ująłem sytuację? — Łagodnie, panie Demeter. — Zawsze do usług. — Mhm. Blisko, blisko. — Ale ma pan kłopoty, dość niecodzienne kłopoty. — Coraz bliżej. Demeter wstał z krzesła i obszedł wolnym krokiem gabinet, dotykając kolejno astrolabium stojącego na półce, kryształowej karafki na kredensie i pliku „London Timesów” przytwierdzonych do drewnianej tyczki. — Jesteśmy jedynie specjalistami od informacji, panie Talbot. Możemy naprowadzić pana na właściwy trop, reszta należy już do pana. — Potrzebny mi tylko modus operandi, z tą resztą sobie poradzę. — Pogubił się pan trochę. — Trochę. — Udokumentowane osiągnięcia? Kilku świetnych, wytrwałych, ambitnych ludzi? — Strzał w dziesiątkę, panie Demeter. Demeter wrócił na miejsce. — No dobrze. Gdyby znalazł pan chwilę czasu i dokładnie, precyzyjnie spisał swoje oczekiwania — w zasadzie znam je już z pańskiego listu, ale powtarzam raz jeszcze: chodzi mi o precyzję konieczną do sporządzenia umowy — myślę, że będę w stanie dostarczyć panu wszelkich informacji niezbędnych do rozwiązania pańskiego problemu. — Ile to będzie kosztowało? — Wpierw musimy się dowiedzieć, czego pan konkretnie oczekuje, prawda? Talbot przytaknął. Demeter sięgnął do statywu z popielniczką, stojącego obok fotela i nacisnął umieszczony tam przycisk. Otworzyły się drzwi. — Susan, zaprowadź pana Talbota do drugiego gabinetu i daj mu przybory do pisania. Sekretarka uśmiechnęła się i odsunęła na bok, przepuszczając Talbota. — I przynieś panu Talbotowi coś do picia, gdyby miał ochotę… Może kawę? A może coś chłodniejszego? Talbot pominął propozycję milczeniem