To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Jake i Callie Graftonowie spędzili poranek z grupą brytyjskich i amerykańskich turystów w średnim wieku, podróżując niewielkim autobusem wycieczkowym wzdłuż wybrzeża wyspy Hongkong. Odwiedzili między innymi fabrykę biżuterii - oglądali towar, ale nic nie kupili - a potem popłynęli sampanem do restauracji rybnej nieopodal portu w rejonie Aberdeen. Wiosłowała stara kobieta o pomarszczonej twarzy, ubrana w luźną, bawełnianą koszulę i spodnie w kolorze orzecha. W zatoce działało kilka podobnych restauracji, wszystkie wybudowane na barkach. Zacumowane na stałe, ozdobione wiktoriańskimi motywami i wymalowane w jaskrawe kolory, jakimś cudem budowle te wciąż przypominały nieco pagody. Widok tych pocztówkowych świątyń kapitalizmu wywołał uśmiech na twarzy Jake’a. Callie jednak wciąż była ponura; od rana nie rozchmurzyła się ani razu. Kiedy złożyli zamówienie - kelner wyjątkowo dobrze władał angielskim, ale Callie wolała rozmawiać z nim po chińsku - Graftonowie zostali sam na sam z kieliszkami wina. Siedzieli w loży pod oknem, z widokiem na nie kończące się rzędy łodzi rybackich i sampanów mieszkalnych. Za portem widać było dachy domów i masywy wysokościowców, przesłaniające podnóże góry. - Nie wyglądasz na uszczęśliwioną poznaniem rąbka spraw Chiny Boba - odezwał się z wahaniem Jake. - Przepraszam. Nie powinnam tak psuć nastroju. - To nie twoja wina. Facet był, zdaje się, wyjątkowym gnojem. - Ciii! Ktoś może nas słuchać. - Miejmy nadzieję, że nie. - Powiedzmy, że był złym człowiekiem, który żył dzięki temu, że umiał korzystać z nieszczęścia innych ludzi. - Sprawiedliwa definicja. - Naprawdę ciężko rozgryźć tę taśmę - wyjaśniła Callie. - Nie sądzę, żebym już wszystko zrozumiała. Powiedziałabym, że co najmniej połowę nagrania stanowią połówki rozmów telefonicznych. Kiedy Chan zbyt długo słuchał odpowiedzi, magnetofon się zatrzymywał i wytwarzał ten irytujący pisk, a potem spóźniał się ze startem i nie rejestrował pierwszych słów kolejnej wypowiedzi. Na taśmie były też rozmowy z pracownikami, czasem przeplatane telefonicznymi. W sumie pełno tam pisków, brakujących słów, mamrotania, nieartykułowanych odgłosów i chińszczyzny wypowiadanej stanowczo zbyt szybko jak na moje umiejętności. Niekiedy Chan i jego gość mówili jednocześnie, czasem krzyczeli. Zauważyłeś, że tutaj wszyscy palą? - Tak. - I mówią z papierosem w ustach... - Callie westchnęła bezradnie. - Tę taśmę trzeba oddać ekspertom. Zrozumiałam urywki rozmów, słowa i zdania, czasem więcej, czasem mniej, ale generalnie niewiele. - I nie wiesz, kto zabił Chana? - Nie. Był tylko sygnał oznaczający zatrzymanie taśmy, a potem niezrozumiały fragment zdania i strzał. Nic więcej. Magnetofon nie włączył się już. - A co było przedtem? - Ktoś mówił o koncesji importowej na komputery. - Świetnie. - Jeszcze wcześniej była kłótnia o pieniądze. Zdaje się, że ktoś powierzył Chanowi forsę, chyba przeznaczoną dla Amerykanów, a on zagarnął co najmniej połowę, jeśli wierzyć temu, kto na niego wrzeszczał. - Wspominałaś, że Chan przemycał ludzi? - Ten temat pojawiał się w paru rozmowach. Nie jestem pewna, ale mam wrażenie, że dla wszystkich osób parających się tym biznesem byłoby lepiej, gdyby „ładunek” nie przetrwał podróży. - Chyba nie będziesz płakać po Chinie Bobie. - Chętnie pierwsza sypnęłabym łopatę piachu na jego gębę. - Hmm - mruknął Jake, popijając wino. - Gdzie jest taśma? - spytała Callie. - Zostawiłeś ją w pokoju? - Mam w kieszeni. - To dobrze. - Razem z pistoletem odebranym gościowi, który śledził mnie dziś rano, gdy biegałem. - Żartujesz? - Nie. Mały, automatyczny, naładowany. - Jake wyjął z kieszeni portfel mężczyzny i podał go żonie. - Zobacz, czy będziesz w stanie ustalić jego tożsamość. Callie zignorowała pieniądze - hongkońskie dolary warte mniej więcej czterdzieści amerykańskich - i skupiła się na wizytówkach. - Nie znam zbyt wielu znaków chińskiego pisma - powiedziała z wahaniem - ale żadna z tych kart nie wygląda na oficjalny identyfikator. O ile się nie mylę, w Hongkongu wszystkie takie dokumenty wypisuje się i po chińsku, i po angielsku. Schowała papiery do portfela i oddała Jake’owi, który wyjął zeń pieniądze i wsunął do kieszeni, by zostawić je po lunchu w charakterze napiwku. Kiedy zaczęli jeść, zauważył, że zza kuchennych drzwi obserwują ich dwaj mężczyźni, szepcząc od czasu do czasu. Jeden z nich zdecydowanie nie wyglądał na pomoc kuchenną. Właśnie ten po kilku minutach wszedł na salę i zasiadł przy stoliku obok drzwi. Natychmiast zajął się dogłębnym studiowaniem menu. - Musimy wracać do hotelu - powiedział Jake. - Sprawdzę, czy da się odprawić cię do Stanów najbliższym lotem. - Nie chcę wracać sama. - A ja nie chcę, żebyś znalazła się w samym środku wojny domowej. Porozmawiam sobie od serca z Cole’em i też wrócę do domu. Obawiam się, że przysłanie mnie tu z misją węszenia po kątach nie było najlepszym pomysłem