To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
W grodzie topór - dreszcz przebiegł po plecach Kłąba. Znów strach poderwał się popłochem - biec. Kaj biec? W las, w lesie bajoro, nie przejdziesz puszczy wiosną. Drogą? Ułapią konni, pościg. Wraz za smardem konnych puszczą. Zatupotało po drodze. Kłąb przygarbił się, nie odwrócił głowy - idą. Znów ucichło, znów miękkie, kleiste ciapkanie w błocie. Chłop obejrzał się przez ramię, koń Ludka zaszył się w krzaki, pyskiem łapał ostrożnie młode bazie, obrywał, gryzł; schylał łeb, wąchał wodę, drobnym skoczkiem oddalał się od drogi. Koń! Oczy Kłąba błysły iście po wilczemu. Eh! Smard w gieźle na koniu. Wraz ułapią. Znów spojrzał w białe oczy Ludka. I naraz pojął. Nachylił się nad zewłokiem, ujął pod pachy, dźwignął - głowa Ludka odpadła do tyłu, jabłko na szyi ogromne - podciągnął, rzucił z rozmachem na wóz; ciało legło ciężko, na boku, ramiona zwisły. Kłąb ściągnął szybko skórzany kubrak, gacie; rozwiązał skórznie. Trup leżał nagi, kościsty, biały; strasznie się zrobiło Kłąbowi, zacisnął zęby. Wraz rozdział się sam, ręce mu drżały, gdy wciągał Ludkową przyodziewę. Zaciągnął rzemień, zasadził żelazny toporek, jaki zawsze nosili księdzowe komorniki, przypiął mosiężny guz. Jeszcze patrzył chwilę - w popłochu - nie lza zostawić gołego zewłoka, ślepy strach na to nie zwolił, Kłąb zgarnął zrzucone z siebie płótno, przyodział byle jak Ludka. Gdy mu gacił nogi, trup zsunął się z worków, plasnął twarzą w błoto. Leżał bokiem, rękę odrzucił, garść oparł na pękniętym oju; groza chwyciła Kłąba za gardło. Prędko ruszył w stronę konia, wołał go, koń odchylił łeb, spojrzał; zarżał krótko, wyszedł z krzaków, na drogę. Dał ująć się za powody, Kłąb niezdarnie - kiej smard - wkarabskał się na łęk. Raz jeszcze obejrzał się na wóz, na drogę, splunął, skierował konia na północ. 4. Most był nowy, stał mocno, na czterech nogach, z góry pokryty obciosanymi na płask dylami; przed mostem na wzgórku rozparła się strażnica, siedziało w niej trzech ludzi stróży mostowej i włodarz pobierający myto. Gdy pierwsze woły weszły na most, włodarz - niski, krępy, z szyją skręconą, że głowę zawsze miał przekrzywioną, patrzył spode łba - zatrzymał podwodę, krzyknął cienkim, skrzypiącym głosem: - Kto? Kądy? Ząbrz podszedł do przodu, chrząknął, przełknął prędko, oczyma zabiegał, słowa mu z trudem lazły z gardła: - Ziarno powodem dla drużyny wieziem. - Kto powód wiedzie? - Komornik. - Kto? - Komornik, mołwię. Mytnik jeszcze bardziej łeb przekrzywił, zaskrzypiał: - Kto? - Ludek. - Kaj jest? Ząbrz oblizał suche wargi, znowu zabiegał oczyma: - Ostał przy Kłąbie. Oje tamok pękło. Nas przodem wysłał, przed nocą być nam w grodzie. - Hm... - stary się zafrasował, podrapał się po czuprynie. - Powodem, mołwisz? - Uhm... Rękę oparł na poprzecznicy, palcami szczypał worki, wymacywał ziarno. Przekręcony łeb uniósł w górę, patrzył na długi ciąg wozów. Ludzie stali, gapili się, niepewni, zastrachani. Staremu po sercu był ten strach, nadął się, krzyknął: - Przejeżdżaj... - Ooo! - zakrzyczeli poganiacze na woły. Most głucho dudnił pod kołami, dyle się uginały. Gdy już pięć-sześć wozów przeszło, Ząbrz odwrócił się, mrugnął, zabasował: - Widzita, juchy!... Błysnęli ku niemu wesołym spojrzeniem. Ząbrz dodał: - Pyski jeno trzymać zamknięte. Przed mostem była jama wygnieciona kołami, zawsze tam woda stała. Rzucano w nią gałęzie, żeby przejechać, nieraz faszyna się rozsunęła, koła szły w bagno. Szyszowi ugrzązł tył wozu, stary nie podparł, nie zwołał ludzi, strasznie się mu śpieszyło na tamtą stronę, uderzył witką wołu, zapiszczał starczo: - Wio! Wio, mały! Wół spuścił łeb, wparł nogi, racice lazły mu w wiklinę, przebiły wiotki pomost, wół wpadł przednimi nogami po brzuch, stęknął, położył się. Mytnik krzyczał z mostu: - Ej, stary, a głuptak kiej skop. Odjarzmiaj teraz wołu, będę tu stał przez ciebie do nocy, churlęga! - Eh... Zbiegli się gromadą, Szysz wyciągał z jarzma zatyczkę, przegniła była, ułamała się mu w palcach, koniec ostał. Stary roztrząsł się, spojrzał wkoło, wymysły już nań leciały, przypadł twarzą do wolego karku, rozpłakał się. Odciągnęli go w bok, cisnęli ze złości w błoto. Ząbrz przyleciał z tamtego brzegu: - Chyżo, bratkowie, chyżo. Bo... Bali się, że dokończy. Odjarzmiając wołu, podnosząc go, ze strachem poglądali w tył za zakręt. A jeśli Kłąb nadjedzie... - Oje mu pękło - szepnął Kołek. - Głupi. Wół leżał trochę przekrzywiony, pysk położył płasko na czarnej mazi, oczy tępo patrzyły, mokre nozdrza rozdymały się czarną lepkością. Stali nad nim kupą, uradzali. - Za rogi ji... - Ech, umnyś... - Powrozy podłożyć. Na powrozach wyciągniem. - Sam wstanie. Kołek splunął na palce, włożył dwa w nozdrza zwierzęcia, pociągnął; byk zadarł zad, próbował wstać, nie zdołał. W nieruchawych oczach zataił się smutek i lęk. - Głęboko zagrzązł. - Nie uradzisz. - I sto, nie uradzisz. - Dawać powrozy. Podłożyli pod brzuch, z trudembiedą wydobyli wołu. Długo ciapkali się z wozem