To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Ma się rozumieć, że w rzeczywistości rozstrzelano sobowtóra, a Półtora Iwana na spotkaniu ze Stalinem zjadł z nim pieczonego barana i wypił samowar spirytusu, po czym w mundurze pułkownika MGB pojechał na Dalstroj i zgubił się w jednym z odległych łagrów. Podobne brednie docierały niekiedy do kapitana „Feliksa", ale nie interesował go folklor tego rodzaju. W ogóle trudno było dociec, co interesowało-tego człowieka. Stojąc na mostku swego statku, który w przeszłości był używany do układania * Ministierstwo Gosudarswiennoj Biezopastności, Ministerstwo Bezpieczeństwa Państwowego. 10 kabli na dnie Atlantyku, następnie został przejęty przez nazi-stów, by w końcu jako trofeum dostać się do Związku Radzieckiego, kapitan obojętnie, lecz uważnie oglądał strome kołymskie skały sięgające dna Zatoki Nagajewskiej, kołyszącej się w podmuchach północno-wschodniego wiatru, wzdymającego błyskawicznie fale, które wyglądały niczym tłum zeków usiłujących się rozgrzać. Nie interesowały kapitana zestawienia ostrych, czystych barw, powiedzmy- purpurowe zbocza i sine chmury na tle przezroczystych niezmierzonych przestrzeni, zjawiska meteorologiczne natomiast traktował, rzecz jasna, z uwagą. Przypłynęliśmy w samą porę, myślał kapitan, dobrze by było w porę odpłynąć. Zdarzało się w tej zatoce, że w ciągu jednej nocy ścinał ją mróz. Kiedy niegłośno wydawał rozkazy do maszynowni, zręcznie cumując olbrzyma przy nabrzeżu „krainy szakali", jak w myśli zawsze nazywał Kołymę, usiłował zapomnieć o ładunku, to znaczy o kontyngencie, jak pisano w niezliczonych towarzyszących dokumentach. Całą wojnę pływał przez Pacyfik na drobnicowcach do Seattle po lend-leasowskie przesyłki, bardzo był rad ze swego losu i miał w nosie japońskie okręty podwodne. Był wówczas całkiem innym człowiekiem nasz wcale jeszcze niestary kapitan. W tamtych czasach wszystko go interesowało w zamorskim kraju sojuszniczym. Bez trudu znalazł wspólny język z jankesami, ponieważ nieźle go znał, to znaczy biegle mówił po angielsku. Zachwycało go owo sensowne życie na morzu. Gdybyż tak... - myślał teraz często w samotności swojej kajuty, nie odważył się jednak nigdy dokończyć zdania rozpoczętego spójnikiem wyrażającym gorące życzenie. W końcu robię to, co robiłem zawsze - prowadzę statek. Nie obchodzi mnie wcale, co ładują na mój statek w Wa-ninie, buldożery czy siłę roboczą. Są ludzie, którzy z obowiązku zajmują się tą siłą roboczą, niech ich nazywają zekowoza-mi, a nie mnie, kapitana jednostki pływającej o wyporności dwudziestu trzech tysięcy ton. Nie muszę wcale zastanawiać się nad innym niż nawigacyjny sensem tych rejsów, zresztą ten inny sens nic a nic mnie nie interesuje. Jedyne, co kapitana interesowało naprawdę, to osobowy stu-debaker, który mu zawsze towarzyszył w specjalnym boksie w ładowni. Kapitan kupił go w Seattle w ostatnim roku wojny, teraz podczas postojów w Waninie i w Nagajewie dźwig wyładowywał samochód na nabrzeże i kapitan zasiadał przy kierownicy. Ani w jednym, ani w drugim porcie nie było do- 11 kąd jeździć, kapitan jednak jeździł, jakby chciał w ten sposób podkreślić, że jest kapitanem żeglugi wielkiej, a nie godnym pogardy przewoźnikiem więźniów. Kochał swego studebake-ra bardziej niż żonę, która - jak się wydaje - zapomniała o nim, mieszkając we Władywostoku wśród kolonii marynarskich rodzin. W związku z samochodem zapowiadała się nielicha chryja: już kilkakrotnie na posiedzeniach komitetu partyjnego zarzucano kapitanowi nadużywanie stanowiska służbowego, wyniosłość, nadmierny pociąg do cudzoziemszczyzny. Dzisiaj, w 1949 roku, posiadanie takiego cacka jak amerykański samochód osobowy może się źle skończyć. Krótko mówiąc, doświadczony dowódca statku, kapitan wożącego więźniów „Feliksa Dzierżyńskiego", chronicznie cierpiał na melancholię, co otoczenie odbierało jako szczególną cechę charakteru. Nie odbiło się to jednak niekorzystnie na jego wyjątkowych umiejętnościach zawodowych, cumowanie przy nabrzeżu na-gajewskim po raz kolejny przebiegło bez najmniejszego zarzutu. Zamocowano cumy, spuszczono trapy, jeden - z górnego pokładu - dla załogi, drugi - z luku znajdującego się tuż nad linią wodną - dla kontyngentu. Otoczyli już go dowódcy wo-chry* i żołnierze z karabinami i psami. Za nimi tłoczyli się cywilni pracownicy brygady sanitarnej, był wśród nich magazynier Cyryl Borysowicz Gradów, urodzony w 1903 roku, który odbył swój wyrok do ostatniego dnia, spędził jeszcze w łagrze pół roku „aż do specjalnego rozkazu" i osiedlił się w Magadanie jako pozbawiony na pięć lat praw obywatelskich. Pracę magazyniera w zakładzie dezynsekcyjnym załatwił mu jakiś znajomek zsowchozu hodowlanego. Po kołymskich przeżyciach Cyryl uważał ją za synekurę. Zarobku starczało na chleb i tytoń, udało się nawet zaoszczędzić kilka rubli na czarny płaszcz przerobiony ze starego marynarskiego szynela, co zaś najważniejsze, magazynierowi należał się - o tym Cyryl nawet nie marzył, a teraz mówił z radosnym przydechem -oddzielny pokój. Gradów niedawno ukończył czterdzieści sześć lat. Jego oczy nadal patrzyły żywo, ale zda się pod wpływem zimnego kołym-skiego błękitu zmieniły niecę barwę. Nie wiadomo dlaczego rozrosły się brwi, gdzieniegdzie błyskało w nich srebro. Poprzeczne zmarszczki na policzkach wydłużyły twarz. W swoim Wboniżonnaja ochrana - uzbrojona ochrona. 12 kusym ubraniu i w walonkach z kaloszami wyglądał jak przeciętny mieszkaniec Kołymy i od dawna przestał się dziwić, kiedy na ulicy wołano na niego „hej, ojczulku!" Teoretycznie Cyryl mógł w każdej chwili kupić bilet i machnąć się na „kontynent". Jako pozbawiony praw obywatelskich ani w Moskwie, ani w obwodzie moskiewskim nie otrzymałby meldunku, jednak- znowuż teoretycznie- można było zamieszkać na sto pierwszym kilometrze od stolicy. Praktycznie jednak było to niewykonalne nie tylko dlatego, że cena biletu była w jego odczuciu astronomiczna (i ojciec, i siostra wysłaliby mu natychmiast owe trzy i pół tysiąca rubli), lecz głównie dlatego, że powrót do przeszłości wydawał się czymś nienaturalnym, jak na przykład wejście w bajkowy świat przedstawiony na arrasach. W liście do Niny i rodziców napisał, że oczywiście przyjedzie, ale jeszcze nie teraz, jeszcze nie nadeszła odpowiednia pora