To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Drobna, o ruchliwej wyrazistej twarzy, sprawiała wrażenie osoby, która mimo łagodnego, kobiecego spojrzenia jest niezwykle stanowcza i nie znosi sprzeciwu. Pani Weigel pokazywała nam dokumentację berlińskiego przedstawienia, szkice Brechta. W pewnym momencie weszła jej córka – pani Schall, żona Ekkeharda, która grała Dockdaisy w spektaklu Wekwertha i Palitzscha. Przysiadła na zydelku, zaczęły się rozmowy na temat atmosfery panującej w Berliner Ensemble. Wszedł Ekkehard Schall. Takie spotkania są zawsze krępujące: on mi powiedział, że na pewno wspaniale zagram tę rolę, ja stwierdziłem, że o jego sukcesie już słyszałem, gratuluję mu więc awansem, i że jest mi ogromnie miło, iż wie-czorem będę mógł obejrzeć spektakl. Pani Weigel rozmawiała z córką – nam matkował Erwin Axer. Czynił to zresztą wspaniale: mówiliśmy o reńskim winie, o cygarach, o Orestesie, którego wówczas grałem w Ifigenii, a kiedy Schall zaczynał pytać o warszawskie przedstawienie, Axer czarująco się uśmiechał, rozkładał ręce i dawał do zrozumienia, że za wcześnie jeszcze o tym mówić. Zaproszono nas na poranną próbę Kariery. Pani Weigel była zajęta – poszliśmy sami. Wekwerth i Palitzsch robili jakieś zastępstwo w III obrazie. Ćwiczyli moment pozbycia się niewygodnego świadka rozmowy, jaką za chwilę Arturo Ui miał przeprowadzić z Giri. Pierwszy raz byłem na próbie w Berliner Ensemble i w ogóle na widowni tego teatru. I miałem wrażenie, że ta duża sala starego, kajzerowskiego teatru nie pasuje do precyzji nowoczesnego teatru Brechta. Umieszczone niedbale w lożach przy scenie reflektory, sprawiające wrażenie jakiejś improwizacji, kłóciły się w moim odczuciu ze starannie skomponowanym wnętrzem onegdajszej architektury. Na scenie zaś panował spokój: rozpracowywano technicznie sytuację, kiedy gangsterzy wyprowadzają niewygodnego człowieka: Wyglądało to tak: wchodzili gangsterzy, ktoś z obstawy zbliżał się do owego człowieka i obracając go wokół jego własnej osi przekazywał z rąk do rąk. Jeszcze nie zorientowałem się, o co im chodzi w tej scenie. Palitzsch robił uwagi, prosił o lekkie zwiększenie tempa wszystkich czynności, Wekwerth siedział z nami i tłumaczył coś Axerowi. Aktorzy powtórzyli scenę. Palitzsch przerwał niezadowolony – jeszcze raz! Powtórzono jeszcze raz. Wówczas Palitzsch powrócił na widownię po przełożonym nad orkiestrą pomoście i poprosił o prawdziwe tempo. Rzeczywiście, efekt był imponujący: szybko wszedł Schall jako Ui, jeszcze szybciej obstawa – jeden z nich błyskawicznie podszedł do człowieka, który dosłownie wirując, przechodząc z rąk do rąk, natychmiast znalazł się poza sceną. ,,To jest dobre – pomyślałem – wiedzą, czego chcą.” Podobało mi się. Wieczorem obejrzeliśmy przedstawienie. Nie muszę go opisywać, gdyż grane było w Polsce. Utwierdziłem się natomiast w przekonaniu, że słusznie opóźniliśmy nasz przyjazd – mając rolę już zrobioną, wyraźnie widziałem różnice i niektóre rzeczy wolałem w naszym wykonaniu. Finał był u nas stanowczo lepiej pomyślany. Pauza w rozmowie Artura Ui z Dullfeetem, o której już pisałem, była w Berlinie po prostu zaznaczoną zgodnie z życzeniem autora pauzą, podczas której n i c się nie działo. Nie o Brechtowskim przedstawieniu w inscenizacji jego najzdolniejszych uczniów chcę więc tu napisać, lecz o moich myślach na niemieckiej widowni. Ta r o z m o w a Brechta prowadzona poprzez chaplinadę Schalla, od początku do końca grającego z charakterystycznym wąsem, od początku do końca jednoznacznie przypominającego Hitlera, poprzez ostry kontur karykatury ludobójcy – ze zgromadzoną tego wieczoru widownią, była dla mnie doznaniem niecodziennym. Stałem się świadkiem niesamowitego, metafizycznego wręcz obcowania z najświeższą historią narodu niemieckiego w mieście, nad którego statusem dyskutowało pół świata. W mieście, gdzie nie dalej niż 400 metrów od teatru mieściły się, na Friedrichgasse, pierwsze lochy kaźni gestapowskich, gdzie w pobliżu widać było zarys Bramy Brandenburskiej i Unter den Linden. Na widowni zgromadzili się różni Niemcy: z Berlina Zachodniego, turyści z Bundesrepublik, widzowie z Berlina, wycieczki z Lipska, Drezna i innych miast NRD. Młodzież, średnie pokolenie i ludzie starsi. Wyobrażałem sobie życiorysy ludzi z poszczególnych przedziałów wieku, poszczególnych pokoleń – i starałem się odgadnąć zakres ich wiedzy o temacie spektaklu, który oglądali, a niekiedy i dawny udział. Byłem naprawdę poruszony. Starsi Niemcy przypatrywali się akcji z rezerwą. Średnie pokolenie z niechęcią. Młodzież wyła ze śmiechu. Turyści natomiast – czułem to wyraźnie – ta międzynarodowa, kosmopolityczna banda, swobodnie, z zachwytem uczestniczyła w sławnym przedstawieniu sławnego teatru. Było to nowe doświadczenie – ów problem niemiecki, z którym w Berliner Ensemble spotkałem się niemal namacalnie – doświadczenie przerastające moją dotychczasową świa-domość związaną z tą sztuką. Ale doświadczenie, które utwierdziło mnie w przekonaniu, że w Polsce należy grać inaczej – właśnie tak, jak próbuję, stosując ostrą groteskę, na pograniczu jakichś wydarzeń krwawego cyrku, które śmiesząc, jednocześnie budzą grozę. Chyba tam, na tamtej widowni zrozumiałem, że trzeba bardziej akcentować cierpienie tego błazna, a przez to i kabotyństwo potwora, że nie trzeba go po prostu wyśmiewać – mając w zanadrzu finał taki, jaki sobie zamierzyłem. Schall kończył w inny sposób: kłaniał się potem widowni klasycznym ukłonem aktora z komedii dell’arte. Ja miałem żegnać publiczność jako człowiek – nie jako aktor. Z tym przekonaniem powróciłem do Warszawy. * Przedstawienie powoli zaczynało, jak to się mówi w teatrze, stawać. Zbliżały się próby generalne. I muszę być tu szczery. Nie byłem pewny, jak zostanie przyjęte to, co robię w tej roli