To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Przed ulicą Foksal przyhamował i zwolnił. — Znów to samo? — syknął Geniek wpatrzony aż do bólu w pasmo ulicy przed maską warszawy. — Idę — rzucił ZŁY i wyskoczył z wozu. Tym razem nie było pustej przestrzeni pomiędzy nim a humberem — jezdnia w tym ruchliwym punkcie pełna była pojazdów: stłoczone na przystanku podługowate cielska autobusów, oblepione wsiadającymi, jakaś liczna wycieczka rowerowa, uwijająca się wśród łańcucha samochodów posuwających się wolno, lecz nieustannie w obie strony. ZŁY parł do przodu między autami i rowerami, owiany zapachem gazoliny i ropnym dymem spalin z rur wylotowych chaussonów, reagując instynktownie na bliskość rozpędzonych pojazdów, na nieustanne drganie ożywionej jezdni. Zrywający się co chwila wraz z tumanami pyłu wicher zacierał rozeznanie odległości, tuż przed oczyma przesuwały się ruchome ściany wozów, wykropkowane bocznymi sygnałami światełek lub czerwonymi strzałkami. Już był o pięć metrów od oliwkowego humbera, już lawirował błyskawicznie pomiędzy ostatnim pętającym się pod nogami rowerzystą a przysadzistą dekawką o pudełkowej karoserii, gdy humber ruszył w stronę Krakowskiego — lekko, płynnie, bez szumu. — Nic — zgrzytnął po chwili ZŁY, sadowiąc się obok Genka — jedź za nimi… …Dojeżdżając do Miodowej Geniek — zwolnił. — Nigdzie go nie widzę — rzekł ze smutkiem. Oliwkowy humber znikł bez śladu. — Czekaaaaj — szepnął ZŁY drążąc wzrokiem przestrzeń za szybą warszawy. Na Krakowskim Przedmieściu było pusto, lecz przed kościołem św. Anny stało parę aut i spora grupka odświętnie ubranych postaci. — Ślub… — rzekł Geniek, idąc za wzrokiem ZŁEGO. — Jest — krzyknął ZŁY i wyskoczył z auta: ułamek sekundy przedtem dostrzegł Merynosa wchodzącego do kościoła. W dwóch skokach dopadł bocznego wejścia i wbiegł za nim; przedsionek był pełen ludzi, składających życzenia ubranej — na biało pannie młodej i spoconemu panu młodemu. ZŁY nie mógł w żaden sposób przedostać się na drugą stronę przedsionka ani wejść do wnętrza kościoła, skąd wychodził właśnie gęsty orszak gości. Wybrał tedy błyskawicznie akcję w poprzek przedsionka i ruszył do przodu, roztrącając bezceremonialnie ławicę gratulujących. W przedsionku było dość mroczno, toteż zanim się zorientował, tkwił już w ramionach dużo wyższego od siebie pana młodego: poczuł łaskotanie jedwabnego, perłowego krawata ślubnego na policzku, własne czoło przytulone do sztywnego kołnierzyka i usłyszał uszczęśliwiony głos nowożeńca: — Alu! Popatrz, pan naczelnik też przyszedł złożyć nam życzenia. — W chwilę potem ujęła go za obie ręce oblubienica, ściskając gorąco. ZŁY szybko ujął ładną dziewczynę wpół, wycisnął na jej rozgrzanej buzi piękny pocałunek, którego charakter odbiegał zdecydowanie od ogólnie przyjętego stylu gratulacji, i skoczył w tłum, nie czekając wyjaśnienia. Pan młody, stropiony początkowo, jako że nie był pewny, czy ministerialni zwierzchnicy tak właśnie powinni wyrażać swój stosunek do uroczystości zaślubin swych podwładnych, utonął w nowych powinszowaniach, zaś młoda mężatka ucieszyła się, że mąż jej ma w swym miejscu pracy tak miłe władze, i pomyślała, że jako dobra żona będzie musiała się bliżej zapoznać z życiem zawodowym swego męża. ZŁY wszedł do kościoła: barokowa, suto złocona nawa opustoszała już z gości. Rozejrzał się uważnie, lecz nigdzie nie dostrzegł sylwetki Merynosa. Opuszczając kościół przystanął na chwilę; kątem oka zauważył coś, co przykuło jego myśl. Wmurowane w starą, sczerniałą ścianę szarzało epitafium o na wpół zatartych literach: ktoś, kto zmarł w 1816 roku, „prosi o westchnienie…” Cierpki dreszcz wstrząsnął silnym ciałem ZŁEGO. Uśmiechnął się, pokrywając uśmiechem chwytający go za serce smutek. „Ja też — pomyślał — tak poproszę. O ile w ogóle będę miał nagrobek”. Wyszedł z kościoła i podszedł do zaparkowanej przed dzwonnicą warszawy. — I co? — rzucił niecierpliwie Geniek. — Nic. — ZŁY wzruszył ociężale ramionami — nie ma… — Wyciągnął z kieszeni papierosy i dał jednego Genkowi… …Merynos opuścił kościół w chwili, gdy ZŁY tam wbiegł. Przesunął się obok wykręcającej warszawy i pobiegł ku ruchomym schodom. Kabina telefoniczna w hallu była pusta, Merynos zamknął ją za sobą starannie i nakręcił numer. — Tu Kowalski — rzekł po chwili. — No, jak tam? — spytał cierpko Dziarski. — W porządku — rzekł Merynos — musi pan jeszcze czekać. — Odłożył słuchawkę, wyszedł ostrożnie z kabiny i zbliżył się do szklanych drzwi od strony Krakowskiego; o sto metrów od niego stał ZŁY, z nogą opartą o błotnik granatowej warszawy, i palił nerwowo papierosa. Nieokreślony uśmieszek skrzywił wydatne wargi Merynosa. „Trzeba spróbować na Brzeskiej — pomyślał — na tamtych metach”