To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Emmanuelle nie zwróciła do tej pory uwagi na dziewczynę, która właśnie jednym susem znalazła się przy niej. Ale teraz od razu ubawiły ją zdecydowana minka i niemal protekcjonalna pewność siebie tej młodej istoty o twarzy małej dziewczynki. Taka mała to ona wcale nie jest, poprawia się od razu, kiedy dziewczyna staje przed nią w rozkroku, jak gdyby chciała ją wziąć pod swoje opiekuńcze skrzydła. Ma pewnie trzynaście lat, ale jest prawie mojego wzrostu. Tyle że jej ciało nie jest jeszcze w pełni rozwinięte, ma w sobie coś kanciastego, coś jeszcze nie wyzwolonego. Może wrażenie to sprawia jej skóra; porowata, jakby dziecięca, nie przyjmująca jeszcze słońca – a przez to pozbawiona owej ciepłej karnacji, zadbanej i perłowej, jak u Ariane. Na pierwszy rzut oka ta skóra wydaje się nawet trochę szorstka... a zarazem nie: raczej jak zaczątek gęsiej skórki, przede wszystkim na rękach, bo na nogach jest chyba bardziej gładka. Ładne nogi, ale jak u chłopca: napięte ścięgna, kościste kolana, szczupłe łydki, jędrne uda. A przyjemność, jaką odczuwa się, patrząc na nie, wiąże się raczej z doskonałymi proporcjami i ich żywotną siłą, niż z oszałamiającym trochę podnieceniem, jaki wywołuje zazwyczaj widok kobiecych nóg. Te nogi Emmanuelle wyobraża sobie przede wszystkim, jak biegną po plaży, albo po trampolinie, nie zaś, jak – posłuszne pieszczocie dłoni, jej niecierpliwym naleganiom – otwierają się, umożliwiając dostęp do bezwolnego ciała. Podobne wrażenie wywiera na Emmanuelle wklęsły brzuch, wygimnastykowany, napięty, pulsujący jak serce. Nawet tak skąpy trójkącik materiału – mniej nie mogłaby mieć na sobie chyba nawet tancerka w nocnym lokalu – nie jest w stanie nadać mu lubieżnego wyglądu. Również drobne, szpiczaste piersi, niemal widoczne przy symbolicznym raczej pasku staniczka, nie są tym, co zdradza wiek rozmówczyni. Ładne – ocenia Emmanuelle, ale nawet gdyby biegała naga, nikt nie nabrałby na nią ochoty, kiedy jednak myśli o tym jeszcze raz, nie jest już tego tak pewna. Zastanawia się, na czym może polegać zmysłowość takich piersi, potem zwraca się myślą do własnych piersi, do rozkoszy, jaką sprawiały, zanim jeszcze zdążyły rozwinąć się w pełni, zanim zaokrągliły się tak jak te, na które teraz patrzy i które im dłużej im się przygląda – sprawiają wrażenie pełniejszych. Po prostu uprzedziła się do nich przedtem, może dlatego, że różnią się tak bardzo od piersi Ariane, albo też zawiniły tu szczupłe biodra i figura uczennicy... A może powodem były te długie, grube warkocze, podrygujące na jej różanych piersiach. Właśnie te warkocze zachwycają Emmanuelle do głębi. Nie widziała jeszcze nigdy takich włosów, jasnych i delikatnych, niemal niewidocznych w promieniach słońca, o barwie ni to słomy, ni lnu, niepodobnych ani do piasku, ani złota, ani platyny, srebra czy popiołu... Z czym można by je porównać? Może z surowym jedwabiem, który nie jest idealnie biały, albo ze srebrzystą smugą jutrzenki, albo z sierścią białego rysia... Wzrok Emmanuelle napotyka zielone oczy i w tym momencie wszystko inne przestaje się liczyć. Są skośne, migdałowe i mogłoby się wydawać, że tylko przypadkiem zabłąkały się na tę jasną twarz Europejki – gdyby nie były tak bardzo zielone! Emmanuelle dostrzega w nich iskierki przywodzące na myśl wirujące światło latarni morskiej, iskierki ironii, powagi, mądrości, silnego autorytetu, a potem nagle cień troski i współczucia, i znowu błysk filuterny i naiwny zarazem, pełen fantazji i odurzającego ognia. Oczy Lilith, myśli Emmanuelle. Oczywiście nie widzi w tej młodej dziewczynie pięknego demona, ani spotwarzonego ptaka, ale kobietę, która poprzedziła Ewę w historii początku. Ledwie stworzona, odleciała. Uległy, pobożny, chaotyczny Adam zawiódł. Od tego momentu nie przestawała odradzać się w sercach Śmiertelnych. Również teraz Emmanuelle odnajduje ją, gdy gromadzi swoje dziecięce marzenia tak bardzo potrzebną siostrę, uzasadnione zgorszenie, przykład śmiejąc się i poruszając przy tym kanciastymi ramionami. Czy spojrzenie koloru rodzących się liści sprawiło, że stał się cud i rozświetlił nagle mroczną przestrzeń? Czy w ten sam sposób słońce pierwszych poranków zazieleniło drzewo wiadomości dobrego i złego, kiedy nieulękli przedstawili się zakazowi? Czy szczupłość hermafrodyty i niesforny głos przywrócą na nowo raj utracony? Czy obietnica nigdy nie spełniona służyć jej będzie do usprawiedliwiania pragnień? – Jestem Marie-Anne. A ponieważ Emmanuelle nie odpowiedziała jej jeszcze, nadal pochłaniając ją wzrokiem, powtarza zaproszenie: – Może napijemy się u mnie? Emmanuelle uśmiecha się do niej i wstaje. Wyjaśnia, że dziś niestety nie może, bo Jean ma przyjechać po nią, a potem złożą kilka wizyt, ale byłaby szczęśliwa, gdyby Marie-Anne odwiedziła ją jutro. Czy zna jej adres? – Tak – odpowiada krótko Marie-Anne. – A więc do jutra. Emmanuelle wykorzystuje fakt, że inne nie zwracają akurat na nią uwagi i wymyka się niepostrzeżenie. Pod pretekstem, że nie chce, aby mąż czekał na nią zbyt długo, pędzi do swojej kabiny. – Czy sądzisz, że możemy wkrótce zacząć urządzać przyjęcia? – zapytał ją mąż, kiedy zasiedli do stołu. Szeroko rozsunięte o tej porze dnia składane ściany pozwalały obrzucić wzrokiem prostokątną powierzchnię wody i kwiaty lotosu, które rankiem rozkwitają barwami różu, malw, bieli albo błękitu, ale teraz, wieczorem; kołyszą tylko zielonymi kielichami. – Jeżeli trzeba, możesz zacząć choćby już. Brakuje tylko zasłon i kolorowych poduszek na łóżko