To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

A co on jej daje? - zapytałam w myślach, bo wiedziałam, że Brandon ma wyjątkowy talent ofiarowywania kobietom tego, co wydaje się im potrzebne. Przez lata od zakończenia naszego „romansu” próbowałam go rozgryźć. Jednak wszystko, do czego doszłam, ograniczało się do stwierdzenia, że upokorzył mnie jak nikt inny. A pamiętałam przecież doskonale, że nawet kończąc żałosne małżeństwo z DeWayne’em Curtisem, odeszłam z wysoko uniesioną głową. Nie pozwolę już żadnemu mężczyźnie, by tak mnie upodlił. - Chcę, żeby go pani śledziła i dowiedziała się o nim jak najwięcej. Chcę wiedzieć, do czego zmierza. Sprawozdania proszę kierować bezpośrednio do mnie - mówił Storey. Przez chwilę się zastanawiałam, czy przyjmując tę sprawę, postąpię etycznie. Czy to w porządku, że korzystając z możliwości, jakie daje mi wykonywany zawód, wyrównam rachunki z kimś, kto mnie skrzywdził? Prywatni detektywi powinni cechować się bezstronnością, unikać osobistego zaangażowania, być obiektywni i opanowani. Ciekawe, czy w przypadku Brandona Pike’a uda mi się dotrzymać tych warunków? Z drugiej strony odkąd mnie rzucił, minęły trzy lata - nie miałam pojęcia, co zrobiłam źle, w czym go zawiodłam. Wszystko stało się dla mnie znacznie trudniejsze. Zawodowo. Prywatnie. I tak było do dziś. Odłóżmy jednak etykę. Rzeczywiście potrzebowałam pieniędzy. Poza tym tak naprawdę ten bydlak na to zasłużył. - Co może pan o nim powiedzieć w tej chwili? Będzie mi potrzebne w miarę aktualne zdjęcie, adres zamieszkania i miejsce pracy - zwróciłam się do niego, gładko wchodząc w rolę zawodowca, odsuwając na bok sprawy osobiste. Storey spojrzał na mnie, jakby nie rozumiał, o czym mówię. - Wiem - kontynuowałam - że kilka lat temu dostał nagrodę za film dokumentalny Slangujący rock o dzieciakach rozprowadzających kokainę. Czy teraz zarabia jakoś na życie? Nadal kręci filmy dokumentalne? - Odnoszę wrażenie, że zna go pani niezbyt dobrze. - Nie widziałam go od pięciu lat - powiedziałam, patrząc mu w oczy. Naprawdę były to trzy lata. - Ma pan jego aktualne zdjęcie? - spytałam ponownie. Może zmienił się w tym czasie. - Po jakie licho miałbym nosić przy sobie fotografię Pike’a Brandona? - To po jakie licho przyszedł pan do mojego biura i chce, żebym śledziła człowieka, skoro nie przyniósł pan jego zdjęcia? - odcięłam się błyskawicznie. Może ostatecznie nie potrzebuję aż tak bardzo pieniędzy Lincolna Storeya, w każdym razie nie na tyle, żeby znosić jego grubiaństwa. Nie na tyle też, żeby znowu poparzyć palce w ogniu Pike’a Brandona. Storey uśmiechnął się, pewnie sądził, że jest czarujący. - Lubię kobiety z werwą - powiedział. - Panie Storey, marnujemy czas. - Nagle miałam go serdecznie dość. - Nie. To odpowiedź na pani pytanie. Nie mam jego zdjęcia. Niewiele też mogę o nim powiedzieć, bo nic nie wiem. Przecież gdyby było inaczej, nie wynajmowałbym pani. Wydaję dzisiaj przyjęcie połączone ze zbieraniem funduszy dla Stelli Pharr. Stelli Pharr. - Dziś wieczorem? - Tak. Dla Stelli Pharr. - Dla Stelli Pharr? - spytałam. Słyszałam już gdzieś to nazwisko. Storey zaś zdawał się napawać samym jego brzmieniem. - Tak. Jest wiceprokuratorem. Będzie się ubiegała o stanowisko w legislaturze stanowej. Alexa, moja żona Daphne, Pike, wszyscy tam będą. „U Tate’a”. Wie pani, w restauracji „U Tate’a”. Kiedyś była na West Market, a teraz jest przy Fullbright w Belvington Heights. - Znam to miejsce. Oczami wyobraźni zobaczyłam starą, niemal elfią twarz Jacksona Tate’a. Jego restauracja, „U Tate’a”, była swego czasu najmodniejszym miejscem w odradzającym się Newark. Kiedy przenosił ją do Belvington Heights, miasto zawrzało oburzeniem, bo luksusowa restauracja była tam potrzebna jak frak żebrakowi. Mój przyjaciel Jake, który kocha Newark bardziej niż ktokolwiek, wyjątkowo się tym wkurzył, mimo że dorabiał u Tate’a jako maitre d’hótel, kiedy studiował prawo, i jak ja przepadał za podawaną tam szarlotką. Nie jadł jej od chwili, gdy otworzono knajpę w nowym miejscu. Jackson Tate był rówieśnikiem mojego ojca, razem się wychowali na Howard Street - jednej z najsmutniejszych ulic miasta - brukowanej kocimi łbami, z rzędami identycznych domów. Teraz nie ma po niej śladu, przepadła też atmosfera rozpaczy, wszechobecna tam w dawnych latach. Pamiętam torty urodzinowe i ciacha, które Tate dla mnie piekł. Ojciec mówił, że są „lekkie jak piórko”. Tate zawsze marzył o prowadzeniu restauracji: marzenia młodego człowieka urzeczywistnił jako starzec. Tylko raz byłam w jego restauracji w Belvington Heights; ceny okazały się stanowczo nie na moją kieszeń. - Ile kosztuje wstęp? - spytałam, zastanawiając się, czy mam wystarczająco dużo pieniędzy, żeby zainwestować w tę sprawę. - Dwieście pięćdziesiąt dolarów od osoby, ale nie będzie pani musiała płacić - odpowiedział Storey, jakby czytał mi w myślach. - Jeśli pani chce, może pani przyjść z osobą towarzyszącą. Powiem Tate’owi, że ja płacę za wstęp. Jestem właścicielem „U Tate’a”. - Jest pan właścicielem „U Tate’a”? - zapytałam, nie kryjąc nieprzyjemnego zaskoczenia. Storey jakby tego nie słyszał. Sięgnął do kieszeni marynarki, wyjął wizytówkę koloru kości słoniowej, potem książeczkę czekową i wypisał czek. Spojrzałam na wizytówkę i wetknęłam ją w przegródkę obok kart kredytowych w moim zniszczonym szarym portfelu