To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Gdyby nie one, lot nie byłby możliwy. Ale o ileż łatwiej jest pilotować widząc nawet niewielki szmat ziemi pod maszyną lub wąski sektor horyzontu czy choćby tylko kilka gwiazd na niebie niż lecieć „na ślepo” według tych precyzyjnych, nieomylnych instrumentów. Gdy wartki potok lasów, łąk i pól pędzi pod samolotem, gdy daleko na wprost widać po- ziomą linię graniczną pomiędzy niebem a ziemią, gdy nocą znajomy układ konstelacji zapala się w górze, jeden rzut oka wystarczy, aby dostrzec najlżejszy zwis na skrzydło lub zboczenie z kursu. Żaden pilot nie patrzy na zegary, kładąc maszynę w zakręt i wyprowadzając ją do linii lotu. Przyrządy bowiem są wówczas jedynie po to, aby od czasu do czasu można było skontrolować kurs i wysokość. Ale podczas mgły i w chmurach pozostają tylko one, a prawie każdy z nich wskazuje tyl- ko jeden z wielu elementów lotu. Na to, żeby wiedzieć, jak zachowuje się samolot, trzeba konfrontować wszystkie ich wskazania, trzeba je widzieć wszystkie jednocześnie, poświęcać im nieustannie całą uwagę. Taki lot męczy i nuży. Pilot powinien ufać przyrządom, ale zaufanie opiera się między innymi także na tym, że w każdej chwili można sprawdzić, czy dany mechanizm działa pra- widłowo, można porównać jego wskazania z faktycznym stanem rzeczy. W locie na ślepo taka kontrola w każdej chwili nie jest możliwa, a po pewnym czasie wrażenia subiektywne zdają się przeczyć temu, co mówią poziomnice, skrętomierz, wariometr, prędkościomierz i licznik obrotów. Trzeba mieć dużo doświadczenia, aby wierzyć przyrządom, nie własnemu – jakże omylnemu – zmysłowi równowagi. Suchy był wytrawnym, doświadczonym pilotem, ale miał za sobą dwie nie przespane no- ce i teraz zmęczenie ciążyło mu ołowiem w mózgu. Tylko ambicja i wrodzona zaciętość sprawiały, że się nie poddawał. Inspektor Gonar czuwał także i to stanowiło dodatkową podnietę dla Suchego. Wiedział, że pułkownik wraz z nim śledzi wskazania zegarów, jakby sam trzymał stery Lichacza. Do- myślał się, że pęknięta kość dokucza mu dotkliwie, i w duchu podziwiał jego opanowanie i spokój. Gonar zaś wiedział, że tylko w ten sposób może mu dopomóc. Mniej więcej w połowie drogi otrzymali radiowy namiar swojej pozycji. Potem znów wolno płynęły minuty, aż złożyły się na drugą godzinę lotu. Wtedy nadeszła wiadomość z Ust–Usa: z powodu fatalnych warunków atmosferycznych Archangielsk odwołał starty samolotów na trasie arktycznej. Ponadto Ust–Usa, nie mając na lotnisku radiolatarni i innych urządzeń do sprowadzania samolotów na ziemię podczas mgły, przestała je przyjmować. „Pułap zero, widoczność zero, wszelki ruch aż do odwołania wstrzymany” – meldowała tamtejsza kontrola. Pułkownik Gonar nie mógł zaprzeczyć słuszności tego zarządzenia. Zapytał, jakie są wa- runki na małym pomocniczym lądowisku w Usie, o dwieście trzydzieści kilometrów dalej na wschód. „Takie same” – odpowiedziano mu natychmiast. – A w Solechardzie? Odczytano mu komunikat z Solechardu. Na trasie za Uralem szalała burza śnieżna pod dwustumetrowym pułapem chmur i przy sile wiatru jedenaście według skali Beauforta. – To jest znacznie lepsze niż mgła – powiedział Suchy. – Tylko czy nam starczy benzy- ny? Gonar klepnął go zdrową ręką po plecach. – Starczy – powiedział. – Do Solechardu będzie stąd chyba niewiele ponad osiemset ki- lometrów. Zaraz ci obliczę kurs. Ust–Usa znów się zgłosiła: „Radzimy wam wrócić do Kirowa. Przejście nad Uralem jest bardzo ryzykowne. Pułap około sześciuset metrów, ale powyżej tysiąca w chmurach prawdopodobne oblodzenie”. – Już my się tam przemkniemy poniżej tysiąca – powiedział Gonar. Suchy uśmiechnął się do niego. Ufał mu więcej niż sobie. Dolecę – pomyślał. – Muszę dolecieć. Na Tajmyrze umiera człowiek. W dziesięć minut później Lichacz skręcił na wschód, a po godzinie przeleciał nad Usą. O dziesiątej minął krąg polarny, a w pół godziny potem wszedł w chmury prószące śnie- giem. Gonar co chwila spoglądał to na zegar, to na mapę. Wreszcie zdecydował się: – Kurs 20 stopni – powiedział. – Schodź ostrożnie na dół. Powinniśmy zobaczyć ziemię na wysokości sześciuset metrów. Suchego bolały barki i kark, kurcz chwytał mięśnie. Pokręcił głową, aby je rozruszać, obejrzał się i zobaczył utkwione w siebie oczy Kozyra. Mechanik mrugnął do niego porozu- miewawczo, wskazując ruchem głowy profesora, który spał wyciągnięty w fotelu. Suchy szczerze mu zazdrościł, ale nie miał czasu roztkliwiać się nad sobą