To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Nawet teraz, kiedy płomyk jego życia dogasał, kiedy wszystko nagle zdało mu się bezcelowe i puste, Staunt nie odnosił wrażenia, że zmarnował czas wypełniając ten pokój tym, czym był wypełniony. W ciągu ostatnich stu lat nie minął tydzień bez wykonania gdzieś w świecie je- 182 dnego z jego utworów. To było wystarczające usprawiedliwienie tworzenia, życia. Włączył syntetyzer i lekko dotknął palcami klawiatury. Same zaczęły grać pierwsze takty głównego tematu symfonii Wenus, jego pierwszego dojrzałego dzieła z 1989 roku. Jak to było dawno. Wspaniała jesień triumfów, gdy dyrygował tą symfonią w kilku stolicach, zachwyty krytyki i wszyscy od niezadowolonych miłośników Brahmsa po luminarzy awangardy czcili go jako zbawcę muzyki poważnej. Była później reakcja na nadmierne pochwały krytyki, kiedy moderniści uznali, że ktoś tak popularny nie może być dobry, zaś konserwatyści uznali go za zbyt nowoczesnego, ale tego można było oczekiwać. Szedł własną drogą. Inni wreszcie uznali jego geniusz, ograniczony i wyspecjalizowany, ale jednak geniusz. W miarę jak świat wychodził z burzliwej, gorzkiej drugiej połowy dwudziestego wieku, w miarę jak tworzyło się nowe społeczeństwo pokoju i harmonii na gruzach starego, Staunt tworzył muzykę, jakiej potrzebowała nadchodząca, spokojniejsza epoka i stał się jej głosem lirycznym. Wsunął kubik do odtwarzacza. Rozległy się słodkie dźwięki jego dętego kwintetu. Ten kubik to Trmis of Job - jego pierwsza opera, ten zaś to Three Orbits for Strings and Stasis Generator i jeszcze Połyphonies for Fwe Worids. Zaczął wszystkie odtwarzać równocześnie, wywołując dzikie plątaniny dźwięków z głośników rozstawionych w pokoju. Stał na środku drżąc, odbierając tę nawałę dźwięku i starając się uporządkować wszystko we własnym umyśle. Po czterech minutach wyłączył dźwięk. Nie musiał słuchać muzyki. Miał ją i tak w głowie i mógł ją przywołać, kiedy tylko chciał. Pogładził lekko gładkie, lśniące, czarne grzbiety segregatorów z wycinkami prasowymi, zawierających całą dokumentację jego wszystkich sukcesów i kilku niepowodzeń. Tak wiele. Tak bardzo wiele. Takie twórcze życie. Nie miał prawa narzekać. Polecił, aby telefon połączył go ponownie z Biurem Speł nienia. 183 - Moim przewodnikiem jest Martin Bollinger - powiedział. - Czy możecie mu przekazać, że chciałbym udać się do Domu Pożegnań tak szybko, jak to tylko możliwe? Rozdział 4 Bollinger siedzący w helikopterze obok Staunta przechylił się przez jego fotel i wskazał w dół. - To jest właśnie Omega Prime. Tuż pod nami. Dom Pożegnań wyglądał jak szereg przezroczystych, białych pawilonów podobnych do namiotów rozstawionych w kształcie litery U wokół ogrodu na dziedzińcu centralnym. Słońce późnego popołudnia barwiło pawilony złotem i czerwienią. Nagie kły czerwonawych skał otaczały dom od północy i wschodu. Po drugiej stronie Omega Prime rozciągała się aż po horyzont płaska, brązowa pustynia Arizony, której monotonię przerywały tu i ówdzie kaktusy. Helikopter wylądował w ciszy. Gdy otworzyły się drzwi, Staunt poczuł powiew upału. - Nie regulujemy tu klimatu zewnętrznego - wyjaśnił Bollinger. - Tak woli większość odchodzących. Kontakt ze środowiskiem naturalnym. - Nie przeszkadza mi to - powiedział Staunt. - Zawsze kochałem pustynię. Zanim wysiedli z helikoptera, zebrała się grupa ludzi, żeby ich powitać. Troje przedstawicieli personelu Omega Prime w kurtkach z wyhaftowanym emblematem Spełnienia, czterech staruszków najwyraźniej oczekujących na odejście. Robot transportowy z przygotowanym fotelem. Staunt idąc ostrożnie po nierównej, pokrytej kamieniami powierzchni lądowiska był zakłopotany tym całym zamieszaniem. - Powiedz im, że nie potrzebuję fotela - powiedział cicho do Bollingera. - Jeszcze mogę chodzić. Nie jestem inwalidą. ' 184 Wszyscy zgromadzili się wokół Staunta. Przedstawili się. Doktor James, panna Elliot, pan Faikenbridge należeli do personelu. Czterech odchodzących wyskrzeczało również swoje nazwiska. Staunt był jednak tak zaskoczony ich wyglądem, że nie zwrócił na nie uwagi. Pomarszczone twarze, dłonie powykrzywiane jak szpony, skóra jak pergamin. Czy on też tak wygląda? Od lat nie widział kogoś równego sobie wiekiem. Odnosił wrażenie, że dobrze się trzyma po przeżytych czternastu dziesięcioleciach, ale może było to tylko złudzenie zrodzone z próżności, może rzeczywiście jest taką samą ruiną jak tych czterech. Prawdopodobnie byli znacznie starsi od niego. Mieli może po sto siedemdziesiąt pięć, sto osiemdziesiąt lat, co było obecnie granicą życia ludzkiego. Staunt patrzył na nich zdumiony, oszołomiony i przerażony ich bezzębnymi uśmiechami. Faikenbridge, potężny, rudowłosy młody człowiek, chyba pielęgniarz, próbował posadzić go na wózku inwalidzkim. Staunt zirytowany odtrącił jego rękę. - Nie. Nie. Dam sobie radę. Martin, powiedz mu, że nie potrzebuję fotela. Bollinger szepnął coś Falkenbridge'owi. Młody człowiek wzruszył ramionami i odesłał robota. Wszyscy ruszyli w kierunku Domu Pożegnań, Fałkenbridge po prawej stronie Staunta, panna Elliot po lewej. Obydwoje byli przygotowani na to, że się przewróci. Staunt stwierdził, że opanowało go nieoczekiwane napięcie. Może rezygnacja z fotela była głupotą? Ciężki, suchy upał, zmęczenie półtoragodzinną podróżą przez kontynent i nierówności gruntu powodowały, iż czuł, że nogi chwieją się pod nim. Dwukrotnie omal nie upadł. Za pierwszym razem panna Elliot schwyciła go delikatnie pod łokieć i pomogła utrzymać równowagę. Za drugim udało mu się to samemu po potknięciu, które wywołało ostry ból w prawej kostce. Poczuł nagle, że już jest stary. W ciągu jednego dnia zaczął się chwiać na nogach, jak gdyby decyzja wyjazdu do Domu Pożegnań pozbawiła go wszelkiej energii. Nie. Nie. Odrzucił tę myśl. Był po prostu zmęczony. Po krótkim od- 185 poczynku znowu przyjdzie do siebie. Zaczął iść szybciej mimo wysiłku, jaki go to kosztowało. Pot spływał mu po policzkach, czuł ból w boku, bolała go też cała lewa noga