To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

- Może na Wschodzie. Cóż, nie możemy wrócić. Musimy chyba zatem iść naprzód. - Słyszałem, że dalej na północ leżą Lodowe Pustkowia - powiedział Corum. - Chociaż dlaczego nie topnieją, będąc tak blisko Krain Płomieni, to nie mam pojęcia. - Bez wątpienia jeszcze jedna sztuczka Władców Chaosu. - Niewątpliwie. Ruszyli w drogę po nierównych, parzących im stopy przy każdym kroku skałach, oddalając się od ściany płomieni. Przeskakując co rusz ponad strumykami lawy, poruszali się tak powoli i tak krętą drogą, że już wkrótce musieli zatrzymać się, by odpocząć. Spojrzeli na odległe już płomienie, otarli twarze, wymienili odważne spojrzenia. Męczyło ich pragnienie, a głosy mieli ochrypłe. - Wydaje mi się, że jesteśmy zgubieni, Książę Corumie. Corum przytaknął zmęczonym gestem. Spojrzał w górę. Ponad nimi jak ogniste sklepienie gotowały się czerwone chmury. Wydawało się, że cały świat płonie. - Nie znasz zaklęcia przywołującego deszcz, Sir Hanafaksie? - Żałuję, ale nie. Kapłani nie zajmują się takimi prymitywnymi sztuczkami... - Niemniej są to użyteczne sztuczki. Ale czarowników cieszą tylko rzeczy naprawdę spektakularne... - W rzeczy samej - przytaknął Hanafax. - A co z twoimi potęgami? Czy nie możesz przywołać skądkolwiek jakiegoś wsparcia, choćby i z piekła mieli przychodzić twoi - Obawiam się, że ten sojusz może się przydać tylko w walce. A skąd przychodzą, nie mam pojęcia. Wydaje mi się, że czarownik, który wyposażył mnie w tę rękę i oko, sam nie miał o tym pojęcia. Dla niego to był eksperyment. - Nie wiem jak ty, ale ja zauważyłem, że słońce nie zachodzi nad Krainami Płomieni. Nie możemy oczekiwać nadejścia nocy, by nas uratowała. Corum już miał odpowiedzieć, gdy zobaczył jakieś poruszenie na wzniesieniu z czarnego obsydianu, całkiem niedaleko od nich. - Cicho, Sir Hanafaksie... Hanafax spojrzał przez zadymione gorące powietrze. - Co to jest? I wtedy się pokazali. Było ich około dwudziestu, dosiadali zwierząt, których ciała pokryte były cienką łuskowatą skórą, przypominającą blachę zbroi. Miały cztery krótkie łapy, rozszczepione stopy, splątane rogi wyrastały im koło pysków, małe czerwone oczka wpatrywały się uważnie. Jeźdźcy byli od stóp do głów okryci czerwonymi ubiorami z jakiegoś lśniącego materiału, który pokrywał nawet ich twarze i dłonie. Za broń służyły im długie, haczykowate lance. W milczeniu otoczyli Coruma i Hanafaxa. Przez kilka długich chwil zalegała cisza, aż w końcu jeden z jeźdźców przemówił: - Co robicie w Krainach Płomieni, obcy? - Nie jesteśmy tu z własnego wyboru - odpowiedział Corum. - Przypadek skierował nas do waszego kraju. Jesteśmy pokojowo nastawieni. - Nie jesteście. Nosicie miecze. - Nie wiedzieliśmy, że ktoś zamieszkuje te ziemie - powiedział Hanafax. - Szukamy pomocy. Pragniemy stąd odejść. - Nikt nie może bezpiecznie opuścić Krain Płomieni. Nikt nie uniknie przy tym zagłady. - Głos był donośny i smutny. - Jest tylko jedno wyjście, które prowadzi przez Paszczę Lwa. - Czy nie moglibyśmy... Jeźdźcy zbliżyli się. Corum i Hanafax dobyli miecze. - Cóż, Książę Corumie, przyjdzie nam chyba umrzeć. Corum wykrzywił twarz. Zsunął opaskę z oka. Przez chwilę pole widzenia oka było zamglone, lecz po chwili znów ujrzał zaświaty. Zawahał się przez moment, czy nie lepiej byłoby umrzeć w rąk mieszkańców Krain Płomieni, lecz już widział grotę, w której stały zamarłe w bezruchu wysokie postacie. Zaszokowany Corum rozpoznał w nich poległych wojowników Ragha-da-Khetów. Ich rany już nie krwawiły, oczy były szkliste, ubrania i zbroje rozerwane, broń w dłoniach. Ruszyli ku niemu, gdy tylko ręka wykonała gest przywołania. - Nie! To też są twoi wrogowie! - krzyknął Corum. Z ust martwego Króla Temgol-Lepa doszedł szept: - Służymy ci, panie. Czy dasz nam nagrodę? Corum opanował się. Z wolna przytaknął. - Tak, możecie ją sobie wziąć. Długonodzy i długoręcy wojownicy zwrócili się ku jeźdźcom z Krain Płomieni. Zwierzęta zacharczały i spróbowały się wycofać, lecz zostały zmuszone do pozostania przez jeźdźców. Ragha-da-Khetów było piętnastu. Zbiwszy się w grupki po dwóch, po trzech, unieśli maczugi i rzucili się na jeźdźców. Haczykowate lance zostały ciśnięte na wroga. Wiele trafiło, lecz nie zrobiły na rannych wrażenia. Zaczęli ściągać szarpiących się jeźdźców z siodeł. Corum patrzył, blady na twarzy. Wiedział już, że wtrąca wojowników z Krain Płomieni do tego samego piekła, z którego wezwał Ragha-da-Khetów