To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Rozprostowując zdrętwiałe członki i przytupując, by przywrócić czucie w ścierpniętych nogach, wylewali potoki przekleństw na firmę Wembling and Company i na to, czym się zajmowała. - Chwileczkę, panowie - powiedział Wembling. - Może przeżyliście ciężkie chwile, ale nic wam się nie stało i takiego zachowania nie będę tolerował. Zgłosicie się jutro rano do karnych robót. - Rano zgłoszę się do wyjazdu - warknął jeden z robotników. - Wymawiam pracę. - Chwileczkę... - Ja też - powiedział inny. - Wszyscy wymawiamy! - wykrzyknęli chórem przyglądający się temu robotnicy i wznieśli okrzyk radości. Wembling odwrócił się i poszedł w stronę biura. Budynek biurowy był przesunięty w dół zbocza i stał pochylony pod zwariowanym kątem. - Życzę sobie, żeby stał na swoich fundamentach, zanim się rozwidni - powiedział Wembling, zwracając się do Aynsa, który wszedł za nim do biura. Schwycił ręcznik i zaczął ścierać tykwową papkę z dłoni. - Sądzę, że oni naprawdę chcą wymówić - rzekł Ayns, - i co my teraz zrobimy? Mamy wydać broń? - Wiesz przecież, że nam nie wolno. Jeden ranny tubylec, a nasz przyjaciel, zastępca urzędnika sądowego, wysmaruje taki raport, że odbiorą nam uprawnienia. Z drugiej strony, nie będziemy się martwić, jeśli ktoś inny zrani jakiegoś tubylca. - Co masz na myśli? - Flotę Kosmiczną. Jesteśmy przecież obywatelami Federacji. Nasze życie i mienie znajduje się w niebezpieczeństwie i przeszkadza się nam w prowadzeniu legalnych prac. Mamy prawo do ochrony. Ayns obdarował Wemblinga jednym ze swych bardzo rzadkich uśmiechów. - No, jak już ty to mówisz, jestem pewien, że je mamy. Wembling uderzył pięścią w blat biurka. - H. Harlow Wembling ma dość wpływów, by otrzymać to, do czego ma prawo. 15 Przestarzały frachtowiec, lecący z Quiron na Yorlang mało uczęszczanym szlakiem kosmicznym, zaginął w tajemniczych okolicznościach. Jakiś biurokrata o nadmiernie wybujałej wyobraźni, znajdujący się w odległości tysiąca lat świetlnych, pomyślał, że statek porwali piraci. Wydano rozkazy i komandor James Yorish, kapitan krążownika bojowego "Hiln", zmienił kurs i z rezygnacją przygotował się na monotonne, sześciomiesięczne patrolowanie. Po tygodniu unieważniono poprzednie rozkazy. Komandor znowu zmienił kurs i wraz ze swym zastępcą, komandorem porucznikiem Robertem Smithem, zastanawiał się nad nowym zadaniem. - Ktoś sprowokował miejscową ludność - rzekł Vorish. - Teraz kolej na nas: mamy zapewnić ochronę obywatelom Federacji i ich mieniu. - Dziwne zadanie dla krążownika bojowego - zauważył Smith. - Gdzie, u diabła, jest ta Langri? Nigdy o niej nie słyszałem. Spojrzawszy na zachód, Yorish pomyślał, że piękniejszej planety jeszcze nie widział. Las rozciągał się aż po szczyty wzgórz, tworząc nieprzerwany obszar budzącej podziw, oślepiającej różnorodności barw. Kwiaty wystawiały swe olbrzymie płatki o delikatnej urodzie na lekką bryzę morską. Nieopisanie wspaniałe morze falowało sennie, a drobniutki piasek na plaży odbijał popołudniowe słońce miliardami kolorowych błysków. Za plecami miał ohydny, pokiereszowany, hałaśliwy, cuchnący plac budowy. Silniki wyły, maszyny sunęły tam i z powrotem, robotnicy pędzili we wszystkie strony jak bezmyślna szarańcza, spadająca na las niszczącą chmurą. Smith dotknął ramienia Yorisha i coś mu pokazał. Jakiś niezgrabny wehikuł szybko nadjeżdżał w ich kierunku od strony bezładnego skupiska prefabrykowanych budynków - była to pierwsza oficjalna oznaka, że zauważono ich przybycie. Yorish powoli zszedł po trapie "Hilna", dokonał inspekcji warty, a potem odwrócił się, by zobaczyć, na czym polega takie oficjalne potwierdzenie przybycia. W pojeździe znajdowało się czterech mężczyzn, a kiedy jeden z nich wyskoczył i spiesznie skierował się ku "Hilnowi", dwóch z pozostałej trójki, zapewne straż przyboczna, powoli ruszyło za nim. Yorish przyjrzał się badawczo niskiej korpulentnej postaci i doszedł do wniosku, że człowiek ten jest silniejszy fizycznie niż można było sądzić po jego wyglądzie. Zwinność, z jaką wyskoczył z pojazdu, była imponująca i rzucało się w oczy, że pracował w słońcu. Na jego opaleniznę z zazdrością patrzyliby bladolicy mieszkańcy mroźnych planet. - Miło mi pana poznać, komandorze - powiedział. - Jestem Wembling. Zetknęli się dłońmi. - Wydaje mi się, że panuje tu spokój - zauważył Vorish. - Z rozkazów, które otrzymałem, odniosłem wrażenie, że oblegają was tubylcy. - I tak też jest - powiedział Wembling z goryczą. - Robią nam różne świństwa, na które nie ma kary. Yorish mruknął kilka zdawkowych słów i znów zaczął rozglądać się dokoła. Nie zauważył niczego, co mogłoby popsuć jego pierwsze wrażenie. Langri była wyjątkowo piękną, spokojną planetą. Wembling zaśmiał się cicho, opacznie rozumiejąc jego zachowanie. - Ale niech pan się tym nie przejmuje - powiedział. - Za dnia mamy nad nimi prawie pełną kontrolę. Myślę, że może pan zwolnić swych ludzi na kilka godzin, żeby nacieszyli się plażą i na chwilę zapomnieli o kosmosie. Jak tylko pan się zainstaluje, komandorze, proszę przyjść do mnie do biura, to pokażę panu, czego od was potrzebuję. Odwrócił się, niedbale machnął ręką na pożegnanie i wsiadł do pojazdu, który natychmiast ruszył, zaś dwaj pozostali musieli wskakiwać w biegu. Yorish odwrócił się i zobaczył, jak komandor porucznik Smith uśmiecha się doń z trapu. - Kto to był? - spytał Smith. - Sam Wielki Admirał? Sprawia wrażenie, jakby dqskonale wiedział, co pan ma tu robić. - Cieszę się, że ktoś to wie, bo ja nie mam pojęcia. Czy zauważył pan tu coś szczególnego? - Wydaje mi się, że czuję jakąś szczególną wonność - stwierdził Smith. - Niech pan powie Mackliemu, żeby poszedł na zwiady, porozmawiał z ludźmi Wemblinga i spróbował wybadać, co się tu dzieje. Prawdopodobnie będę musiał pójść do tego człowieka