To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
- Jak mu damy na imię? Uśmiechnęła się. - Myślałam, że moglibyśmy nazwać go Bradford ku pamięci twojego brata. Teddy poczuł kulę w gardle. Przytulił żonę, milcząc. Wiedział, że więzi, jaka teraz utworzyła się między nimi, nic nie przetnie. Czekali pół życia na to, by się spotkać, i spotkali się, gdy myślał, że zawsze będzie bolał nad utratą Sereny. Ale Serena była jego marzeniem, kochał ją nieosiągalną, rzeczywiście nie należącą do niego. Serena należała do Brada, a potem do Yasiliego, do niego przecież nigdy. A ta kobieta, która dzisiaj urodziła mu syna, jest jego, tak jak on jest jej, i nikt mu jej nie zabierze. Powoli wracali do separatki Lindy. Wydawało się, że duch Sereny di San Tibaldo cicho odchodzi bezpowrotnie. Rozdział pięćdziesiąty drugi Chłopiec? Hurra! Och, Teddy, to super! - Teddy zadzwonił do Wanessy o wpół do dwunastej w nocy. - Och, to przepięknie! - wykrzykiwała w upojeniu i dopiero po chwili zapytała z niepokojem: — Jak Linda to przeszła? Było ciężko? - Wanessa zawsze się denerwowała, gdy mówiło się o porodach, i zawsze oświadczała, że nie chce rodzić dzieci. 'Woli adoptować. John Henry się z nią zgadzał. Chciał następnym razem wiedzieć, co dostaje. Nie wyobrażał sobie, że mógłby znowu przeżyć udrękę ze zdeformowanym niemowlęciem, i przerażała go groza czekania przez dziewięć miesięcy na to, by stwierdzić, czy dziecko jest normalne. A przecież tak jak Wanessa chciał mieć dzieci. Ale Teddy odpowiedział, wyraźnie uradowany: - Nie, ona jest po prostu fantastyczna. Chyba żadna nie przeszłaby tego lepiej. I wyglądała ślicznie. — Omal znów się nie rozpłakał. — Poczekaj, aż zobaczysz dzieciaka! — Już nie mogę się doczekać! Jak mu na imię? - Bradford, po twoim ojcu. To pomysł Lindy. Chyba będziemy go nazywać Brad. Wanessa uśmiechnęła się do słuchawki. — Wziąłeś sobie panią pierwsza klasa, Teddy. - Wiem. - Powiedział to tak, jakby nie mógł uwierzyć w swoje szczęście. -Ona jest taka wspaniała, Wanesso. Powinnaś była ją widzieć. - Będę ją widziała jutro z samego rana. - Świetnie. Mogłabyś przyprowadzić swojego przyjaciela, Johna Henry. Może on też chciałby zobaczyć małego. Wanessa zrozumiała i zachichotała głośno. - Nie wiem, czy będzie miał czas. - Ale wiedziała, że on by nie mógł. Są pewne rzeczy, które wciąż jeszcze go rozstrajają, między innymi oglądanie noworodków w szpitalu. Już jej powiedział, że to ponad jego siły. Zobaczy dziecko jej stryja później, już w domu. Przyjęła to ze zrozumieniem. - Prawdopodobnie przyjdę sama, Teddy. Nie chcę dzielić się tym dzidziusiem z nikim, nawet z tobą. Teddy się roześmiał, ale gdy Wanessa przyszła do szpitala nazajutrz rano i zobaczył ją wychodzącą z windy na piętrze oddziału położniczego, przeraził się, tak była blada. Obserwował ją. Po wyjściu z windy wydawała się zdezorientowana. Z uśmiechem ruszył ku niej, ale się zatrzymał. Była prawie szara. Chciał powiedzieć coś Lindzie, nie zdążył jednak. W tej samej chwili Wanessa stanęła przy nim. Oczy miała wielkie, szare, przerażone. — Dobrze się czujesz, serduszko? - Tak, to tylko ból głowy czy coś. Pracowałam wczoraj w ciemni do późnej nocy i myślę, że to dlatego. — Uśmiechnęła się, ale jakoś nieprawdziwie, po czym zmusiła się do okazania większej wesołości. — Gdzie mój brat stryjeczny? Aż piszczę, żeby go zobaczyć. - U swojej matki. Teddy patrzył z uśmiechem, szedł jednak za Wanessą do separatki nadal zaniepokojony. Linda siedziała na łóżku i kończyła karmić synka. Wanessa przystanęła, wyciągnęła z torby aparat fotograficzny, pstryknęła kilka zdjęć. Dopiero potem podeszła, z wielką powagą popatrzyła na Linde i bez słowa przeniosła wzrok na dziecko. Blada, wielkooka, stała zapatrzona i ręce jej się trzęsły. - Chcesz go potrzymać? - Usłyszała głos Lindy z bardzo daleka. Przytaknęła niemo i wyciągnęła ręce. Usiadła w fotelu trzymając ten maleńki tobołek. Dziecko zasnęło po karmieniu i teraz w jej objęciach spało rozkosznie. Przyglądała mu się długo, aż Teddy i Linda uśmiechnęli się do siebie porozumiewawczo. W pewnej chwili jednak, gdy Linda nagle spojrzała na Wanessę, łzy spływały strumieniami po rozdzierająco smutnej twarzy dziewczyny. Zanim Teddy się odezwał, Wanessa zaczęła cicho mówić: - Jest taka piękna... jak ty, mamusiu. - Mówiąc to, nie patrzyła na Linde znieruchomiałą, niespokojną zarówno o nią, jak o swoje dziecko. — Jak jej damy na imię? -i cicho wygruchała: - Charlotte... Charlie. Chcę ją nazwać Charlie. - Teraz podniosła wzrok na Linde, ale nie widziała nikogo wokół siebie. Kołysała dziecko delikatnie, zaśpiewała cicho, a Teddy i Linda bacznie ją obserwowali. Głęboko zakorzeniony instynkt macierzyński nakazywał Lindzie zabrać synka z rąk Wanessy, ale wiedziała, że trzeba go teraz Wanessie zostawić. - Prawda, Wanesso, że ona jest ładna? - zapytała szeptem. Teddy z bojaźnią patrzył, co się dzieje. - Lubisz ją? - Kocham. - Wanessa patrząc na Linde widziała swoją matkę. - Ona jest moja? Ona jest moja? Prawda, mamusiu? Wcale nie musi być jego. Jest nasza. On na nią nie zasługuje. - Dlaczego? — Dlatego że jest taki podły dla ciebie i... to, co wyprawia... te narkotyki... i nie wraca... i stryj Teddy powiedział, że o mało nie umarłaś. - Wydawała się udręczona, ale zarazem pełna ulgi, gdy to przeżywała na nowo. - Nie umarłaś, bo stryj Teddy przyjechał i wyjął bobasa na świat. - Wzdrygnęła się nagle sobie przypominając widok matki bliskiej śmierci, z nogami w strzemionach, bezradnej, przypasanej do stołu. - Po co oni ci to zrobili? Po co? Linda instynktownie odpowiedziała. - Po to, żebym mogła ją urodzić. Po prostu. Nie chcieli mnie skrzywdzić. — Ale skrzywdzili, prawie dali ci umrzeć... a on był... - Gdzie? — Nie wiem. Mam nadzieję, że odszedł na zawsze. Nienawidzę go. — Czy on ciebie nienawidzi? - Nie wiem... - Wanessa się rozpłakała. - Nie obchodzi mnie... - Jeszcze pokołysała dziecko i jak gdyby tym zmęczona, oddała je Lindzie. - Proszę, myślę, że ona chce, żebyś ją już wzięła. Linda przytaknęła, wzięła śpiące niemowlę i dała je Teddy'emu, ruchem głowy wskazując drzwi. Teddy wyszedł z dzieckiem natychmiast i po chwili wrócił już sam. Patrzył, jak ten dramat się rozwija, przerażony, ale zawsze wiedział, że to kiedyś będzie musiało nastąpić. I przecież lepiej, że nastąpiło teraz, tak od razu i przy Lindzie, która umie pokierować sytuacją. - Czy on ciebie nienawidzi, Wanesso? - Nie wiem... Nie wiem... - Wanessa zerwała się z krzesła i podeszła do okna, wyjrzała przez okno nie widząc. Po chwili odwróciła się do Lindy. — On nienawidzi ciebie... nienawidzi ciebie... bił cię... och, mamusiu... musimy uciekać... z powrotem do Nowego Jorku, do stryja Teddy'ego. — I znowu sposępniała, zapatrzyła się gdzieś przed siebie, pełna zgrozy