To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Żeby poznać różne punkty widzenia na różne sprawy, spotykałem się z przedstawicielami wszystkich warstw społecznych. Nie zależało mi na poglądach jedynie przywódców. Nasi ambasadorzy bardzo mi pomogli w zdobyciu odpowiednich kontaktów i zorganizowaniu spotkań, które dały mi pełny pogląd na kluczowe sprawy mojego regionu. Rozwiązywanie licznych kryzysów, przed którymi stawaliśmy, nierzadko wymagało mojej obecności na miejscu. Podróżowałem też jednak często w głąb regionu na wycieczki „nasłuchowe", nawiązując stosunki osobiste i poznając różnorodność kulturową z pierwszej ręki (jak radził Joe Hoar). Ponad 70 procent mojej służby jako CINC spędziłem w drodze; wyprawy do różnych krajów regionu sprawiały mi autentyczną przyjemność. Wizyty w Waszyngtonie nie były aż tak miłe, chociaż spotkania z pracownikami Pentagonu, szefami połączonych sztabów, sekretarzem obrony, Kongresem i prezydentem były konieczne... i czasem coś z nich wynikało. Zawsze jednak z radością wracałem z nich do CENTCOM-u. Nie mogłem wymarzyć sobie lepszych szefów i zwolenników w Waszyngtonie (zwłaszcza sekretarz obrony Bili Cohen i przewodniczący Komitetu Szefów Połączonych Sztabów Hugh Shelton); ale jak zawsze, cały ten system, biurokracja i polityka były nie dla mnie. Moje pierwsze wyprawy do AOR-u jako głównodowodzącego poświęcone były nawiązywaniu stosunków. Uparłem się, żeby podczas tych wstępnych 301 odwiedzin nie poruszać żadnych istotnych spraw z przywódcami regionu (i odsyłałem z kwitkiem tych, którzy przychodzili do mnie z listami żądań, próśb i uwag). Nie jechałem tam rozmawiać o interesach. Chciałem poznać troski tych ludzi i usłyszeć, jak widzą naszą rolę. Było to pouczające doświadczenie: spotkania z przywódcami, takimi jak prezydent Egiptu Mubarak, król Arabii Saudyjskiej Fahd i król Jordanii Husajn, były dla mnie czymś nowym, ale odkryłem, że kontakty z tymi dostojnikami przychodzą mi bez trudu. Podczas podróży dowiedziałem się, że nasze zaangażowanie w stabilizowanie regionu spotyka się z szerokim poparciem, ale nasze cele i priorytety były czasem kwestionowane. Napotkałem duże rozbieżności w ocenie zagrożeń oraz najróżniejsze opinie co do tego, jak sobie z nimi radzić. Najczęstszą skargą było to, że nie konsultujemy z nimi naszych poczynań nie tylko podczas kryzysów, ale i pomiędzy nimi. Pierwsza z tych rzeczy była nieprzyjemnym uchybieniem, chociaż zrozumiałym; druga była o wiele poważniejsza, choć mniej oczywista. Dowiedzieliśmy się w ten sposób, że relacje oparte na zaufaniu, jako normalny stan rzeczy, ułatwiłyby znacznie współpracę w sytuacjach kryzysowych i wzmogły jej skuteczność. Obiecałem, że na swoim szczeblu kompetencji postaram się temu zaradzić. Inna - związana z tym - skarga (niczym echo słów Eda Fugita i Joego Hoara) brzmiała: amerykańscy przywódcy wpadali do krajów regionu tylko wtedy, kiedy mieli coś do załatwienia, nie dając sobie możliwości nawiązania osobistych stosunków, które w tej części świata są bardzo ważne i bez których nie można się obyć. W tym wypadku także obiecałem, że zrobię, co będzie w mojej mocy, by temu zaradzić. Byłem potem wdzięczny Billowi Cohenowi i Hughowi Sheltonowi, którzy przystali na moją prośbę, by częściej przyjeżdżali do regionu i nawiązali bliskie, osobiste stosunki, tak bardzo nam potrzebne. Regionalni przywódcy docenili ich wizyty i osobiste powiązania. Zaprocentowało to podczas wielu kryzysów, kiedy potrzebowaliśmy współpracy państw regionu. Gdy nadchodzące miesiące robiły się coraz bardziej gorączkowe, cieszyłem się, że odbyłem swoje „nasłuchowe" wycieczki. Dzięki nim współpraca, której tak bardzo potrzebowaliśmy ze strony przywódców regionu, stała się o wiele łatwiejsza do pozyskania. Dwudziestego szóstego listopada 1997 roku wezwano mnie do Pentagonu na konferencję prasową dotyczącą kryzysu w Iraku. Był to mój pierwszy z wielu kontakt z prasą jako głównodowodzącego. Chociaż nie zwykłem grzać się w blasku reflektorów mediów (są mi one obojętne), wiem, jak ważne jest traktowanie ich przedstawicieli uczciwie i szczerze; przeważająca większość z nich to odpowiedzialni profesjonaliści, tworzący okno jawności, bez której demokracja nie może istnieć. Z kilkoma nielicznymi wyjątkami potraktowali mnie dobrze. Ich zainteresowanie wynikało 302 z pragnienia informowania i zrozumienia, a nie promowania jakiegoś konkretnego punktu widzenia... Ale niektórzy z nich potrafią być męczący - albo, co gorsza, nieodpowiedzialni, płytcy, nieuczciwi albo dwulicowi. Przypuszczam, że proporcja tych porządnych do nikczemnych jest wśród nich taka sama, jak w każdej innej społeczności. Biurokracja waszyngtońska zawsze bardziej obawiała się mediów niż nas z dowództwami polowymi