To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Klik! Krupier nachylił się, by odczytać wynik. — Numero cinque, rouge, impair et manque9 Pan Satterthwaite wygrał! Krupier zebrał żetony i pchnął wygraną pana Satterthwaite’a, który wyciągnął rękę, by ją odebrać. To samo zrobiła hrabina. Krupier przeniósł spojrzenie z jednego z nich na drugie. — A madame — zadecydował szorstko. Hrabina zebrała pieniądze. Pan Satterthwaite cofnął się. Zachował się jak dżentelmen. Hrabina popatrzyła mu prosto w twarz, a on oddał jej spojrzenie. Ze dwie osoby przy stole zwróciły krupierowi uwagę, że popełnił błąd, lecz on niecierpliwie potrząsnął głową. Zawołał ochryple: — Faites vos jeux, messieurs et mesdames. Pan Satterthwaite powrócił do pana Quina. Pod maską nienagannego zachowania skrywał olbrzymie oburzenie. Pan Quin wysłuchał go ze współczuciem. — Bardzo źle — powiedział — lecz takie rzeczy się zdarzają. Spotkamy się później z pana przyjacielem, Franklinem Rudge’em. Wydaję małą kolację. O północy spotkali się we trójkę i pan Quin wyłożył swój plan. — To tak zwane przyjęcie „na drodze” — wyjaśnił. — Wybieramy miejsce spotkania, każdy z nas wychodzi i jest zobowiązany pod przysięgą zaprosić pierwszą osobę, jaką napotka. Pomysł rozbawił Franklina. — A co zrobić, jeśli ta osoba się nie zgodzi? — Musi pan użyć swojego daru przekonywania. — Zgoda. Gdzie się spotkamy? — W kafejce w stylu bohemy, gdzie można przyprowadzić dziwacznych gości. Nazywa się Le Caveau. Objaśnił, gdzie znajduje się kawiarnia i rozdzielili się. Pan Satterthwaite miał szczęście i wpadł wprost na Elizabeth Martin. Zaprosił ją radośnie. Dotarli do Le Caveau i zeszli do sali w piwnicy, gdzie znaleźli stolik nakryty do kolacji i oświetlony świecami w staromodnych świecznikach. — Jesteśmy pierwsi — zauważył pan Satterthwaite. — Ach! Oto idzie pan Franklin… Urwał gwałtownie. Obok Franklina szła hrabina. Była to niezręczna chwila. Elizabeth okazała mniej taktu. Natomiast hrabina, jak przystało kobiecie światowej, zachowała się z godnością. Na koniec zjawił się pan Quin. Obok niego kroczył mały, śniady mężczyzna, odziany schludnie. Jego twarz wydała się panu Satterthwaite’owi znajoma. W chwilę później rozpoznał go. Był to krupier, który wcześniej tego wieczoru popełnił godną pożałowania pomyłkę. — Przedstawię pana zebranym. Pan Pierre Vaucher — oznajmił pan Quin. Mały człowieczek wydawał się stropiony. Pan Quin zaznajomił go z resztą gości lekko i swobodnie. Wniesiono kolację, naprawdę doskonałą. Do niej wina — wspaniałe. Atmosfera stała się jakby mniej chłodna. Hrabina milczała, podobnie jak Elizabeth. Franklin Rudge zrobił się rozmowny. Opowiadał przeróżne historyjki — nie zabawne, lecz poważne. A pan Quin spokojnie i wytrwale dolewał wina. — Opowiem wam, a jest to historia prawdziwa, o człowieku, który czynił dobro — mówił z przejęciem Franklin. Jak przystało na kogoś pochodzącego z kraju objętego prohibicją, potrafił docenić szampana. Opowiedział swoją historię, być może trochę przydługą. Jak wiele prawdziwych opowieści okazała się o wiele gorsza od fikcji. Kiedy wypowiedział ostatnie słowo, Pierre Voucher, który siedział naprzeciw niego, ocknął się. On także złożył należny hołd trunkom. Pochylił się nad stołem. — Ja też opowiem wam pewną historię — rzucił ochrypłym głosem. — Lecz moja jest o człowieku, który nie czynił dobra. To opowieść o człowieku, który nie wspinał się w górę, lecz staczał się w dół. I, podobnie jak pańska, moja opowieść jest prawdziwa. — Niech ją pan opowie, prosimy — rzucił uprzejmie pan Satterthwaite. Pierre Voucher odchylił się na oparcie krzesła i spojrzał w górę na sufit. — Historia zaczyna się w Paryżu. Żył tam pewien człowiek, jubiler. Młody i beztroski, a przy tym pracowity. Mówiono, że ma przed sobą przyszłość. Ułożono mu już dobre małżeństwo, narzeczona nie wyglądała źle, posag miała całkiem zadowalający. I co powiecie? Pewnego ranka zobaczył dziewczynę. Takie żałosne, małe stworzenie, messieurs. Była piękna? Tak, być może, gdyby nie była na wpół zagłodzona. Jednak dla tego młodzieńca miała w sobie czar, któremu nie potrafił się oprzeć. Usiłowała znaleźć pracę, była cnotliwa — a przynajmniej tak mu powiedziała. Nie wiem, czy powiedziała prawdę. W półmroku rozległ się nagle głos hrabiny. — Dlaczego miałaby kłamać? Wiele jest takich jak ona. — Cóż, jak mówiłem, młody człowiek uwierzył jej. I poślubił ją. Głupiec! Rodzina nie chciała z nim rozmawiać. Zranił ich uczucia. Ożenił się z… Jeanne, tak ją nazwę, i to był dobry uczynek. Tak jej powiedział. Czuł, że winna być mu wdzięczna. Tyle dla niej poświęcił. — Uroczy początek dla biednej dziewczyny — zauważyła z sarkazmem hrabina. — Kochał ją, to prawda, lecz od pierwszej chwili doprowadzała go do szaleństwa. Miała swoje humory, napady złości; jednego dnia była zimna, następnego namiętna. Wreszcie odkrył prawdę. Nigdy go nie kochała. Wyszła za niego, aby nie żyć w nędzy. To odkrycie zraniło go, i to dotkliwie, lecz robił wszystko, by tego po sobie nie pokazać. Nadal czuł, że zasługuje na wdzięczność i posłuszeństwo. Pokłócili się. Robiła mu wyrzuty — mon Dieu10 i to za co? Przewidujecie, co było dalej? To, co musiało się stać. Porzuciła go. Dwa lata był sam, prowadził swój mały sklepik nie mając od niej żadnych wieści. Miał jednego przyjaciela — absynt. Interes nie szedł za dobrze. A potem, pewnego dnia wszedł do sklepu i zobaczył, że ona tam siedzi. Ubrana przepięknie. Na palcach miała pierścienie. Stał przyglądając się jej. Serce mu waliło… waliło jak szalone! Nie wiedział, co robić. Chciałby ją uderzyć, uścisnąć w ramionach, pchnąć na podłogę i podeptać, rzucić się jej do stóp. Niczego takiego nie uczynił. Wziął do ręki pincetę i zabrał się do swojej pracy. „Pani sobie życzy?” — zapytał. To ją zdenerwowało. Nie tego się spodziewała. „Pierre — powiedziała. — Wróciłam