To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Od czasu wizyty w Kempinski, Ofir Zik i naszej bitwy z tańczącym Upałem minęły już długie tygodnie. Felina, uratowana wtedy przez Pepsi, umarła cicho pewnej nocy, niedługo po tamtych wydarzeniach. Pan Trący i Martio wyczuli to od razu i przez całą noc stali po obu stronach jej ciała. Dopiero rankiem gigantyczny pies obudził nas, wyjąc tak pięknie i smutno, że brzmiało to, jakby ktoś wygrywał pełne nuty na antycznej wiolonczeli. Nie musieliśmy grzebać jej ciała, ponieważ zniknęło, gdy tylko Pepsi ułożył trzy Kości na jej głowie, sercu i lewej, tylnej łapie. Po paru minutach już tylko Kości leżały na ziemi, w miejscu, gdzie usnęła po raz ostatni. Martio powiedział, że wiatry zaniosą pieśń psa rodzinie wilczycy i pod koniec dnia jej bliscy dowiedzą się, że odeszła. Nasza czwórka dalej wędrowała ku morzu i każdego dnia tęskniliśmy za jej przemiłym towarzystwem. Przez mój umysł, niczym jakiś komunikat z głębszych warstw mojej osobowości, ciągle przelatywała myśl: "Nie ma spokoju, jest tylko odpoczynek". Nie miałam pojęcia, co to znaczy. Ofir Zik najwyraźniej było Miastem Zmarłych dla żyjących tu istot ludzkich, ale gdzie odchodzili po śmierci inni mieszkańcy Rondui? Co ciekawe, ta myśl przypomniała mi coś, o czym myślałam jako mała dziewczynka, a potem całkowicie zapomniałam. Jeśli istnieje życie na innych planetach, i całkowicie różni się od życia na Ziemi, to gdzie idą po swej śmierci tamte istoty? A może niebo było jak "Królestwo Pokoju" Edwarda Hicksa i Ziemianie jadali tam wspólnie z bystrookimi Marsjanami, a Ronduańczycy żyli w zgodzie z groźnymi stworzeniami z Alfy Centauri? Było dużo czasu na przemyślenie tych spraw, ponieważ mieliśmy przed sobą długą drogę, teraz już wyłącznie na piechotę. Ziemia i rzeczy, które widzieliśmy, były równie jak dotąd dziwaczne - Jackie Grzywacz w Kąpielisku Rozmów, cyrk, w którym grały wspomnienia - ale śmierć Feliny stworzyła w nas pustkę i zobojętnieliśmy na cuda. Pewnego dnia o zmierzchu widzieliśmy samotnego, ciemnego konia galopującego po szynach prosto pod nadjeżdżający pociąg. W ostatnim momencie koń wdzięcznie uniósł się w powietrze i pofrunął. Żadne z nas się nie odezwało. Lud Pętlarzy przeprowadził nas przez Jaskinie Lema, a drewniane myszy, o których śpiewałam tyle miesięcy temu, wiodły nas uważnie Mostem Sztuki. Szliśmy przez las ustrojony nieruchomymi świetlikami, które Pepsi uparcie nazywał ognistymi pszczołami. Następnego ranka obudziliśmy się na dnie szerokiego na milę krateru. Był czarny i fosforyzująco zielony. Wszędzie dookoła złowrogo wydobywała się para. Pożywienie nigdy nie było problemem. Zrywaliśmy leos i kapelusze sześciornika, ilekroć znaleźliśmy ich błękitne gaje. Przy brzegach bystrych strumieni rosły naletensje. Wszystko to smakowało znakomicie, ale już od dawna nie zwracałam uwagi na to, co wkładam do ust. Kiedy trzeba było, jedliśmy, spaliśmy, kiedy zmęczenie jak siła ciążenia kładło nas na ziemi. Musieliśmy dotrzeć do Morza Brynn przed następnym zaćmieniem Księżyca, więc poruszaliśmy się z szybkością tajnych kurierów, którzy przenoszą rozkazy wojenne od króla do jego najważniejszych generałów. Męczyłam się najszybciej z nas wszystkich i często to ja dawałam znaki, by przerwać naszą ucieczkę. A była to ucieczka, bo Pepsi miał tylko jedną szansę, by zdobyć czwartą Kość Księżyca, która znajdowała się gdzieś, wśród niezmierzonych, różowych wód Morza Brynn. Jeszcze bardziej komplikowała sprawę okoliczność, że można to było zrobić tylko w nocy, podczas całkowitego zaćmienia Księżyca, kierując się wyłącznie gwiazdami. Na parę dni przed celem naszej podróży dotarliśmy do odległego skrzyżowania dróg. W jego centrum leżało osiem martwych królików, których ciała ułożono tak, by tworzyły makabryczną gwiazdę z futra. Bez żadnej podpowiedzi Pepsi wyjął pierwszą Kość - tę, z której wyrzeźbił swoją laskę - i ostrożnie użył jej, by zmienić wzór na kanciaste koło. Pan Trący zapytał, czy to nie powinien być kwadrat, ale mój syn potrząsnął tylko głową i pracował dalej. Teraz większość decyzji podejmował za nas Pepsi. Czasami wydawało mi się prawie niewiarygodne, że to jeszcze dziecko, a tym bardziej moje