To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Większość ludzi siedzi prosto przy dojeniu, ale ja lubię czuć dotyk ciała Milly, takiej dużej, ciepłej, lubię słyszeć, jak bulgocze jej w brzuchu. Wydaje mi się wtedy, że słyszę, jak powstaje mleko. Nachylam się do zapachu siana, gnoju i mleka: wszystko to takie ciepłe, takie żywe. Potrafiłbym chyba zasnąć przy dojeniu. Kończę, odlewam trochę mleka dla Kitty, cielaka, i zanoszę do sąsiedniego boksu. To dopiero będzie piękna krowa: pół_Guernsey, pół_Jerseyka. Ten byk rasy Guernsey, do którego ostatnio prowadziłem Milly, żeby miała jakąś odmianę, był ogromny jak chałupa i dobrze wiedział, jak się brać do rzeczy. Szliśmy z Milly blisko dwadzieścia mil w jedną stronę, głównie po twardej nawierzchni ulic - ale się opłaciło. Czyszczę boksy i spłukuję je paroma kubłami słonej wody. Milly i Kitty wylizują wodę. W New Jersey bydłu nie potrzeba wystawiać brył solnych do lizania. Prowadzę Milly na pastwisko, Kitty idzie z tyłu. Kitty to strasznie głupie imię dla cielaka, ale tym razem była kolej na Lizbet w nadawaniu imion, więc musi zostać Kitty. Kiedy wychodzę z obory, Johnny już sprząta kurnik i karmi kury. Zdążył nawet wymieszać i podgrzać karmę. Macham do niego przechodząc obok. - Hej, tato, jeszcze dwie kury złożyły jajka, to razem osiem. Dzisiaj rano było w sumie pięćdziesiąt siedem jaj. - To pięknie, Johnny. Ani się opamiętamy, a będzie więcej kurcząt niż jajek. Szturcham Milly patykiem, nie za mocno, żeby nie zjadała ślazu ogrodowego, który wyrasta poza płot. Milly co rano podskubuje te liście i co rano obrywa kijem pod żebro. Otwieram bramkę na pastwisko i zaganiam krowy. Nie trzeba im dwa razy powtarzać, same chcą iść, bo są głodne. Bardzo żałuję, że to nie jest moje własne pastwisko. W tej chwili wypasanie krów kosztuje mnie dwadzieścia pięć dolarów rocznie. Nie ma rozmowy, żeby pani Praline sprzedała to pastwisko taniej niż za osiemset dolarów. Nie ma co się żalić: i tak nigdy się nie dorobię takich pieniędzy, a z pastwiska mogę przecież korzystać - mam gdzie wygonić dwie krowy i konia od pługa. Słyszę, że Bess woła Johnny'ego na śniadanie; zaraz będzie wołać mnie. - Idę, idę, Bess, już idę! Idąc patrzę na nasz dom i nie utwardzoną drogę, która do niego prowadzi. Właśnie taki dom zawsze chciałem mieć: duży, ale nie za duży. Od większości okolicznych domów różni się tym, że zbudowałem go na planie litery L. Ed pukał się w czoło - to przecież nie farmerski dom. Było trochę dodatkowej pracy i dodatkowych kosztów, ale przyjemnie mieć zamknięty dziedziniec po słonecznej stronie. Przy ładnej pogodzie Bess siaduje tam, łuska fasolę, obiera ziemniaki albo po prostu siedzi i odpoczywa. Kiedy wchodzę, wszyscy już siedzą za stołem. Koło Johnny'ego, Joan i Hanka leżą na podłodze szkolne książki. Do szkoły chodzą pieszo całą milę, a lekcje zaczynają się o dziewiątej, więc muszą się pospieszyć. Bess usmażyła dla dzieci omlet na bekonie, z mlekiem, a dla nas dymią na stole dwa kubki kawy. Kawa z kubka smakuje dwa razy lepiej niż z filiżanki. Dzieciaki biegną do szkoły, ledwie Joan zdążyła poustawiać talerze i kubki przy zlewie. Rano zmywanie należy do Bess, po kolacji zmywa Joan albo Johnny. Zaczyna się najprzyjemniejsza część dnia. Chwilę siedzimy z Bess i gawędzimy przed przystąpieniem do codziennych zajęć. Mówię, że dobrze by było wybrać się na jagody; Bess, okazuje się, też o tym myślała, Lizbet zniknęła gdzieś w domu, szukając kociaka, któremu chce dać mleka. Leniuchujemy przy kawie dobre dziesięć minut. Kiedy już naczynia są pozmywane i kuchnia sprzątnięta, wyciągam wiaderka na jagody. Bess i Lizbet już są gotowe. Na naszym terenie prawie nie ma jagód, za to między nami a oceanem, w zasolonych dolinach, rośnie ich pełno. Jedzie się tam co najmniej dziesięć minut