To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Zagrały trąbki, rozległ się tupot stóp i rżenie koni. To wszystko zdominował dziwny, łopoczący odgłos, którego Conan nie był w stanie rozpoznać. Najbardziej przypominało to szum żagli, nagle wypełniających się wiatrem — dźwięk dobrze mu znany z czasów, gdy był piratem. Tuż nad horyzontem wisiał na poły zasłonięty przez chmury blady łuk księżyca. Obok połyskiwały nielicznej gwiazdy, pod nimi zaś kołował rój potworów z czarnymi skrzydłami, gotujących się do ataku na biegających bezład 1 nie ludzi. W ciemnościach stwory te wyglądały jak horda monstrualnych, ognistookich nietoperzy. 3. GOŚCIE ZE ŚWITU CZASU Conan na kilka chwil znieruchomiał z otwartymi ustami. Dookoła niego stanął kordon łuczników ze strzałami na naciągniętych cięciwach. Czarny potwór o ciele wielkości lwa, długiej, giętkiej szyi i wężowym łbie rzucił się prosto na nich. W otwartych szczękach widać było dwa rzędy spiczastych kłów, a ślepia bestii płonęły jak piekielne węgle. Nietoperzowate skrzydła latającego demona przysłoniły niebo. Pikujący potwór wyciągnął przed siebie ptasie łapy z ostrymi szponami. Bossończycy jak jeden mąż podnieśli łuki i wystrzelili. Pociski zaświstały w nocnym powietrzu i z chrzęstem trafiły w cel. Niektóre utkwiły w szerokiej, pokrytej łuskami piersi, na której przy każdym uderzeniu skrzydeł prężyły się potężne mięśnie. Potwór wydał przenikliwy skrzek i skręcił w bok. W tej samej chwili jakiś człowiek padł z łoskotem na ziemię u stóp Conana. Był to wysoki, muskularny Murzyn w pióropuszu, naszyjniku z kłów, przepasce biodrowej z futra małpy i płaszczu z lamparciej skóry. Zginął przeszyty dwoma bossońskimi strzałami. — Na Croma, te potwory są oswojone! — zagrzmiał Conan. — Strzelajcie do jeźdźców! Ku Aquilończykom zaczęło pikować więcej smoczych bestii z wyciągniętymi szponami. Na każdej z nich widać było jeźdźca w pióropuszu. Niektórzy z nich miotali w dół oszczepy. Jakiś koń rżąc przeraźliwie wił się w agonii, gubiąc trzewia wyprute pazurami potwora. Jeden ze smoków, naszpikowany strzałami, odleciał ciężko znad obozu i tracąc powoli wysokość runął w bagno. Pallantides zaczął wykrzykiwać rozkazy. Wszyscy łucznicy ustawili się w szyku, pozostali żołnierze uspokajali wystraszone konie i wielbłądy. Conan utkwił wzrok w górze. W czasie swoich wędrówek słyszał o tych skrzydlatych potworach. Od świtu ludzkości przekazywano sobie niejasne legendy o przedludzkich czasach, gdy nad Ziemią panowały gady. Prastare mity i pokryte pleśnią tabliczki w wymarłych miastach opowiadały o takich potworach, będących przeżytkami przedwiecznej epoki. Zwano je wywernami lub pterodaktylami. Kolejny pterodaktyl pomknął ku nim z szeroko rozcapierzonymi pazurami. Conan wydał z piersi przenikliwy, cymmeriański okrzyk bojowy, schwycił Conna za ramię i rzucił go na ziemię, po czym dobył miecza i trzymając broń oburącz, wywinął młyńca, rozrąbując szyję bestii. Trysnęła czarna w świetle księżyca krew, a powietrze wypełnił stęchły gadzi odór. Smok zatrzepotał gigantycznymi skrzydłami, jednym z nich powalając Conana na; ziemię. Gadowi udało się przelecieć jeszcze kawałek, po czym spadł w jedno z ognisk na środku obozu, wyrzucając spod siebie fontannę skwierczących węgli. W momencie upadku jeździec zeskoczył ze swego powietrznego wierzchowca, lecz wkrótce padł, rozsiekany przez dyszących żądzą zemsty Aquilończyków. Podnosząc się na nogi, Conan przyglądał się zwężonymi do szparek oczami upadkowi pterodaktyla i śmierci jego jeźdźca. Więc stąd brała się legenda o latających mieszkańcach Zembabwei! Znękani wędrowcy snuli opowieści o okrutnych potworach, przywoływanych mocą prastarej magii, o wieżach bez dachów, okien i wejść. Rezultatem tych opowieści była wiara, że ludzie z Zakazanego Grodu są skrzydlaci jak ptaki. Prawda okazała się jednak równie przerażająca. Zembabwańczycy hodowali te przeżytki zapomnianej epoki i przysposabiali je do roli wierzchowców! Jakimi sposobami czarni czarownicy dokonali tej sztuki, Conan nawet się nie domyślał. To jednak musiało czynić ich prawie niezwyciężonymi. Jak przykuta do ziemi armia mogła toczyć bój z nacierającymi z nieba skrzydlatymi potworami? Latające monstra raz po raz spadały spod gwiaździstych niebios, rozrywając na części ludzi i zwierzęta, po czym unosiły się z powrotem, nim ktokolwiek był w stanie przyjść zaatakowanym z pomocą. Ciemność sprawiała, że bossońscy łucznicy nie mogli wykazać się swoim kunsztem. Po zachodzie księżyca stało się zbyt ciemno, by mogli celować do wrogów, o ile przypadkowo nie oświetliły ich rubinowe płomienie ognisk. Ciskając przekleństwa i wzywając wszystkich cymmeriańskich bogów, z wyjątkiem Croma, którego mężczyźnie wzywać nie wypadało, król Aquilonii zachęcał swoich ludzi do walki. Gdy wykrzykiwał rozkazy, łopot skrzydeł i szum powietrza za plecami ostrzegł go przed kolejnym atakiem. Nim jednak zdążył się odwrócić, poczuł potężne uderzenie w plecy. Znalazł się w pazurach smoka i został uniesiony nad ziemię. Otrzeźwiony pędem powietrza, Conan zorientował się, że uderzenie wytrąciło miecz z jego dłoni i zaklął ponuro. Desperacko zaczął szukać długiego sztyletu, który zwykle nosił przy boku, lecz bez powodzenia