To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Zwykle nie potrafiła za bardzo okazywać sympatii, na ten gest zdobyła się chyba ze względu na Gi Gi. Nie przeszkadzało mi: i tak miło było mieć ją obok siebie. Przechyliłem głowę, aż nasze włosy się zetknęły. — Miło pachniesz. — Naprawdę? — Aha. Goździkami i palonymi liśćmi. — Fajny opis, stryjku Frannie. Goździki i palone liście. Podoba mi się. Spojrzałem na Gi Gi. Dziwne, ale patrzył na mnie z prawdziwym podziwem. — Przysięgam na Boga… Nie słyszałem jeszcze, żeby ktoś tak o kimś mówił. — Jak będziesz starszy, to na pewno sam dojdziesz do podobnych rzeczy. Uśmiechnął się do mnie dwuznacznie. Mały kawałek żółto–granatowego naleśnika spadł mu przy tym z widelca. Pauline szturchnęła mnie w bok. — To nie było ładne. On tylko wyrażał uznanie dla twojego komplementu. — Masz rację. A teraz oprzyj mi z powrotem brodę na ramieniu. To też miłe. Gdy to zrobiła, spojrzałem znów w okno, aby sprawdzić, czy czegoś może jednak nie przeoczyłem. — Huśtawki zniknęły. — Jakie huśtawki? — spytała rozmarzonym głosem Pauline. — Patrz dalej, stryju. Jak wspomniałem, mój dom należał kiedyś do rodziny Samuela Bayera, przyjaciela z młodości. W kącie ich podwórka rdzewiały przez całe nasze dzieciństwo małe huśtawki. Ludzie, od których odkupiłem dom, usunęli je. Jednak ponieważ świat na zewnątrz należał tego ranka do lat sześćdziesiątych, widok tylnego podwórka obejmował również brunatne od rdzy, smutne ogólnie huśtawki, które kiedyś musiały dostarczać dzieciakom frajdę, wynosząc je prawie na niską orbitę. Gdy spojrzałem kilka minut wcześniej, huśtawki na pewno były na miejscu. Dobrzeje zapamiętałem. Teraz zniknęły. — Co jest grane, Gi Gi? — Patrz dalej. Uważnie. — Cholera! — W czym rzecz, Frannie? — spytała Magda. — Mogę dostać jeszcze naleśnik, ciociu Magdo? — Jasne, kochanie. Wszystko w porządku, Frannie? — Tak, tak. Nie tylko huśtawki zniknęły z podwórka. Gdy tak patrzyłem, całe otoczenie zaczęło się zmieniać. Nie tak szybko, jak w filmie przewijanym na podglądzie, ale wpatrując się przez kilka sekund w jedno miejsce, można było dostrzec, jak to miejsce i wszystko wkoło przeobraża się rozmaicie. Za huśtawkami stał drewniany płot. Parę miesięcy wcześniej poświęciłem niedzielne popołudnie, by pomalować go z Johnnym Petanglesem na kolor ceglastoczerwony. W latach sześćdziesiątych, gdy Bayerowie zajmowali dom, płot był biały. Równie biały był jeszcze kilka chwil temu, gdy i huśtawki rdzewiały na swoim miejscu. Teraz huśtawki wyparowały, a płot był zielony. Potem zmienił się stopniowo w granatowy, znów w biały, mignął kilkoma odcieniami zieleni i okrył się ceglastą czerwienią. Gdy kupiłem dom, płot był biały. Sam malowałem go parokrotnie na zielono, za każdym razem trochę inną farbą, czerwień wybrałem dopiero niedawno. Wraz ze zmianą kolorów płotu zmieniało się też jego otoczenie. Najpierw zauważyłem wielką pomarańczową doniczkę umocowaną na sztachetach z pomocą czegoś czarnego, chyba wieszaka do płaszczy. Pomarańczowa donica na białym płocie, cóż. Zniknęła i tak samo zniknął biały kolor. Przez chwilę oparty o płot widniał srebrny rower bmx. Tak po prostu. Mignęła brązowa piłka do koszykówki. I jeszcze żółty trójkołowiec „Big Wheels”. Myk, myk, myk — różne rzeczy pokazywały się na kilka sekund i znikały. Nie mogłem oderwać oczu od osobliwego spektaklu. Spytałem Pauline, czy też to widzi. — Co widzę? — Te zmiany na zewnątrz. — Wskazałem palcem. — Ten srebrny rower. Widzisz? Zniknął. Pauline znów mnie szturchnęła. — Jaki rower? O czym ty mówisz? Spojrzałem na Gi Gi. — Ona nie widzi — powiedział, kręcąc głową. Zmieszany, spojrzałem znów w okno. — Cholera! — Czemu wciąż przeklinasz, Frannie? Okrzyk wziął się stąd, że przez jakieś pięć sekund widziałem mojego starego kumpla, Sama Bayera, w wieku lat około piętnastu, jak stał całkiem nagi przed ogrodzeniem i odlewał się na trawnik. Wzięło mnie na śmiech, ale roześmiać się nie zdążyłem, bo widok znów się zmienił. Na murawie wyrósł jeden z tych tanich, nadmuchiwanych basenów kąpielowych z dwojgiem dzieciaków chlapiących się w środku. Po chwili i one przeminęły. — To głupie — powiedziała Pauline i odsunęła się. Moment później zadzwonił telefon. Słyszałem, jak moja pasierbica wyszła z kuchni. Gi Gi stanął mi za plecami. — Sprowadzają świat z powrotem do dzisiaj, ale muszą to robić powoli, jak nurek wypływający z głębi. Dlatego mówiłem wcześniej, że pora nam wracać. Naprawiają wszystko, co Astopel spieprzył. — Ale dopóki jesteśmy w domu, nic się nam nie stanie? Pokręcił głową. — Jednak gdybyśmy wyszli… — To pewnie by nas zagarnęło. Przypuszczam, że to właśnie zdarzyło się z tatuażem Pauline. Cała historia mego podwórka za domem przewinęła się w kilka minut. Trzydzieści lat dziejów Crane’s View. Co działo się w mieście, gdy patrzyliśmy przez okno? Wszystko bym oddał, żeby stać w tej chwili na środku Main Street. — Zatem aktualizują nasz świat? Dopasowują do dnia dzisiejszego? — Właśnie. — Oni, znaczy obcy? — Właśnie. — No to czemu ty jeszcze tu jesteś? — Bo pewnie mnie potrzebujesz, stryjku Frannie. — Jak guza mózgu… W polu widzenia pojawił się ogromny baset. Zaległ na trawie i zaczął się drapać. I zniknął. Proszę, proszę, to był Sędzia. Należał do rodziny VanGelderów, która zajmowała dom przede mną