To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Obrócił mnie, pytając, kim jestem, i znalazłem się na wprost tej rozwidlonej płowej brody, tych szerokich, śmiejących się ust i tych płonących oczu w odległości nie większej niż dwie stopy. Nagle drugą ręką zatrzymał ostatnią ze srebrnych dziewczyn. Jej pochodnia zakołysała się i znieruchomiała prosto nad moją twarzą. Graf powtórzył swoje pytanie, tym razem z wyraźną groźbą. Leśnicy zebrali się wokół nas i spoglądali bezradnie jeden na drugiego. Poznałem wśród nich jednego, który widział mnie rano na polowaniu. Zanim zdołałem pozbierać w głowie dość niemieckiego, żeby odpowiedzieć, on zaczął coś wyjaśniać, pukając się przy tym w czoło. – Wiem! Wiem! – przerwał mu wielki łowczy, po czym, ściskając moje ramię tak, że omal nie połamał mi kości, zwrócił się do mnie. – So! To ty jesteś ten specjalista od ucieczek, eh? Chcesz być wolny, to będziesz wolny. Na swobodzie w lesie! Wypędźcie go do lasu, chłopcy! Wypuśćcie go, niech szuka pożywienia razem z jeleniami! Pchnął mnie tak, że się zatoczyłem i podchwycili mnie leśnicy. Instynktownie stawiałem im opór, ale nie miałem żadnych szans. Szybko zrozumiałem bezsens tracenia sił w nierównej walce, opanowałem nerwy i pozwoliłem się odprowadzić. Rozdział siódmy Rozkaz grafa został wykonany natychmiast. Jego ludzie, którzy jeżeli nie byli przyjaźni, to w każdym razie nie okazywali mi wrogości, kiedy rano byłem wśród nich w towarzystwie doktora, teraz traktowali mnie i moje pytania z nie większą uwagą, niż gdybym był zwierzęciem. Zajmowali się mną z szorstkim, gruboskórnym profesjonalizmem, nie bijąc mnie wprawdzie, kiedy wykonywałem polecenia z ociąganiem, ale dając mi natychmiast jasno do zrozumienia, że wszelka próba oporu jest bez szans. Zaprowadzili mnie do jakiegoś pomieszczenia w jednym z budynków w pobliżu wybiegów dla zwierzyny i tam zmusili mnie do zrzucenia ubrania, które pożyczył mi doktor i założenia dziwnego stroju, jaki wyjęli z dobrze zaopatrzonego magazynku. Nowe ubranie składało się ze spodni do kolan, wykonanych z jakiegoś szczególnego materiału, który można by na pierwszy rzut oka wziąć za jelenią skórę, a który jednak był tkaniną, elastyczną niczym żywa skóra i pokrytą od zewnątrz meszkiem, krótkim i układającym się jak sierść zwierzęcia. Dali mi też obcisłą bluzę z długimi rękawami z tego samego materiału a potem, z zadziwiającą pieczołowitością, dobrali mi parę mokasynów z prawdziwej jeleniej skóry, które mocno i wygodnie przylgnęły do moich stóp. Gdy tylko zostałem tak wyposażony, wyprowadzono mnie na dziedziniec, gdzie czekał już mały konny furgon, a właściwie nie tyle furgon, co kwadratowa drewniana klatka na kołach. Wepchnięto mnie do środka i z dwójką leśniczych, siedzących na dachu, powieziono mnie ciemnym leśnym traktem. Jechaliśmy szybko pod górę a potem w dolinę niezłą drogą gruntową przez jakieś cztery do pięciu mil, cały czas przez gęsty las dębowo-bukowy. W pewnej chwili zatrzymaliśmy się i kazano mi iść w ślad za woźnicą, niosącym latarnię ze swojego pojazdu. Pozostali dwaj szli za mną i czułem na plecach lufę strzelby. Posuwaliśmy się wąską piaszczystą ścieżką przez dużą polanę, księżyc był przesłonięty chmurą. Mogłem nagłym skokiem uciec swoim strażnikom, ale czułem, że nie grozi mi z ich strony bezpośrednie niebezpieczeństwo: rozkazy von Hackelnberga, choć dziwne, były całkiem jasne i najwyraźniej miały zostać wykonane dosłownie. Wiedziałem już, że lasy von Hackelnberga są niezwykle skutecznie ogrodzone i być puszczonym wolno w nich oznaczało tylko znalezienie się w większym więzieniu, ale uzyskanie swobody ruchu w ich obrębie oceniałem jako krok zbliżający mnie do wolności i nie chciałem zmarnować swoich szans, ryzykując postrzał w nogi. Zatrzymaliśmy się i latarnia oświetliła mały szałas, stojący w kępie drzew. Zbudowany był z przeplecionych gałęzi i przykryty grubą trzcinową strzechą. Ustawiono mnie na wprost małego, ciemnego otworu wejściowego i jeden z leśników powiedział: – Zostajesz tu. Jedzenie znajdziesz w pobliżu, ale jeżeli cię zobaczymy, poszczujemy cię psami i zastrzelimy jak dzikie zwierzę! Po czym uderzeniem kolby posłał mnie twarzą naprzód w ciemności szałasu, gdzie upadłem na podłogę oszołomiony i bez tchu. Kiedy się pozbierałem, latarnia znikała już na skraju polany. Poruszając się po omacku, nagle cofnąłem się przerażony, gdyż natknąłem się na coś włochatego i żywego