To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Kiedyś w lepszej chwili zapytałam profesora, co to być może. "A to nos, moje dziecko, nos Nieznanego Żołnierza z projektu płyty nagrobnej" - powiedział profesor łagodnie. Zawsze był łagodny i pogodny, świecił wesołymi, szalenie niebieskimi oczami, rozdymał przepiękny nos, obracał się spokojnie między tą chmarą osób tak zrozpaczonych, chorych, wytrąconych z życia, słabych do ostateczności. Na zewnątrz, na parapetach wielkich weneckich okien, które sięgały prawie do ziemi, siedzieli żołnierze niemieccy i przyglądali się z zainteresowaniem naszemu skomplikowanemu życiu. Zwłaszcza noce są burzliwe. Starsi państwo często odnoszą swoje słoiki do zlewu w kuchni, przewracając się o sarkofagi i grobowce, bo nie wolno nikomu wychodzić poza pracownię bez przepustki. Zamiast do zlewu wylewają zawartość przez pomyłkę do legowisk innych mieszkańców pracowni. Ja płaczę, bo mam gorączkę, rozpacz w sercu i wszy. Te wszy rozłażą się ze mnie i ciągle ktoś coś łapie, a Haneczka czyściocha - to nawet nie czyściocha, a szop-pracz - wymyśla nam wszystkim za te wszy, przywleczone z Pruszkowa. Moja mama obiera kartofte na zalewajkę dla wszystkich albo idzie na targ i sprzedaje tam mój zegarek albo łańcuszek od pani Romany - a przywozi za to befsztyki, jaja i czerwone wino dla mnie. Tylko dla mnie, reszta osób je tę zalewajkę, gotowaną przez profesora. Mnie trzeba odżywiać, bo ohydny doktór Fiderkiewicz, sam gruźlik, po zbadaniu mnie powiedział do mamy: "No cóż, ona ma przecież początki procesu gruźliczego, to jasne, nie może być inaczej". Na szczęście dla mamy znalazł się doktór Hartwig, który kazał mnie prześwietlić, ale zaręczył mamie, że to tylko zapalenie płuc i opłucnej, wynikłe z odry, a że poza tym jestem zdrowa. Mama, która nie miała ze mną jednego dnia odpoczynku czy spokoju od wybuchu Powstania ani potem, poszła wtedy pieszo do Stawiska do Iwaszkiewicza prosić go o bryczkę i konia, żeby przewieźć mnie do szpitala do Brwinowa na prześwietlenie, ale konie były zajęte. Po drodze spotkała na polnej ścieżce nie znanego człowieka, który dał jej sto dolarów, mówiąc, że ma ich dużo dla ludzi w potrzebie. Nie znał mamy ani ona jego, nie wiedział, jak się mama nazywa, i zaraz odszedł w swoją stronę. Myślimy, że to był anioł. To były pierwsze pieniądze, potem nadeszło parę tysięcy złotych od Gminy Ewangelicko-Reformowanej z Krakowa. Znaleźli nas przez listy RGO i Czerwony Krzyż. Tam pracowali znajomi ludzie, między innymi już znów czynny pan Nikodemski. On także przeszedł przez Pruszków, a wydostał się z niego w dość niezwykły sposób. W najbardziej ruchliwym miejscu, między barakami, gdzie przewalały się tysiące ludzi, położył się na ziemi z rozkrzyżowanymi szeroko rękami. Wszyscy się przez niego przewracali, przekraczali go i potrącali, a on leżał tam i leżał. Nadbiegły siostry, a potem lekarze, próbowali mu te ręce opuścić, przycisnąć do ciała, ale się nie udawało, odskakiwały z powrotem. Pytali go, co to takiego, a on odpowiadał spokojnie, że nie wie, tak mu się stało, widocznie z szoku w Powstaniu. Był już przeznaczony do wywózki do Niemiec, ale sprowadzony niemiecki lekarz kazał go wynieść za bramę, bo tak niemożliwie dużo miejsca zabierał i tyle było szumu koło tego dziwnego przypadku. Potem Nikodemski mówił: "Przykro mi było, cztery pielęgniarki niosły mnie na noszach, te ręce tak sterczały, ale za bramą wstałem, podziękowałem i poszedłem". Znalazł się także doktór Marceli Landsberg, dobry, mądry i delikatny. Opowiadał, że przed Powstaniem, wtedy, kiedy straciłyśmy z nim kontakt i myślałyśmy, że musiał się gdzieś indziej ukryć, on razem z kilkoma akowcami został zamknięty w bardzo głębokim lochu, wydrążonym pod fortami obok Dworca Gdańskiego. Był to schron zbudowany na zasadzie łodzi podwodnej, z powietrzem tłoczonym z zewnątrz, z zapasami żywności, radiem i krótkofalówką. Przebyli tam całe Powstanie, działając w porozumieniu z dowództwem. Kiedy Żoliborz upadł, wyszli i zostali złapani przez Niemców jako szabrownicy. Poszli do obozu w Pruszkowie i stamtąd on wydostał się do Milanówka. Przychodził bardzo często i badał nas wszystkich, jak dawniej. Przychodził także Alfons Karny, który sam wyszedłszy z Pruszkowa, wracał tam wielokrotnie, aby wyławiać i wyprowadzać stamtąd ludzi. Nie miał żadnej przepustki, tylko kartkę pocztową, którą miał w kieszeni, kiedy Powstanie wybuchło, z jakimiś pozdrowieniami. Wybierał sobie wachę złożoną z własowców, wyciągał tę kartkę i mówił, wskazując znaczek i pieczątkę: "Gitler jest'? - Jest'! Pieczat jest'? - Jest'! Alfons Karny - eto ja. A tut stoit napisano: Propustit' - propustit' - propustit'!". Oni go bardzo szanowali, bo miał na znaczku tego Hitlera, i zawsze go puszczali. Prześwietlił mnie w końcu profesor Zawadowski, który wszystkich synów stracił w Powstaniu. Wyprowadził swój szpital z rentgenem kostnym do Milanówka i nadal pracował. Jakoś mnie tam na tym kostnym aparacie prześwietlono i profesor Zawadowski kazał mamie przyjść po wynik za dwa dni. Poniósł sam tak nie do udźwignięcia stratę, ale zrozumiał widać mamę i jej rozpacz i strach o mnie, bo stał na schodkach willi o umówionej godzinie, kiedy mama nadchodziła, i podnosząc w górę klisze rentgenowskie wołał do niej z daleka: "Wszystko dobrze, wszystko dobrze, płuca jak złoto, to cały jej posag teraz". Już na zawsze ten przezacny i dobry człowiek został w naszych sercach. Ale choroba trwała nadal, spałam, płakałam i jadłam na zmianę. Raz jeszcze wywleczono mnie z łóżka, żeby zrobić zdjęcie do fałszywego dokumentu, a przy okazji zważono mnie, 42 kilo nie ucieszyło nikogo z kochanych moich bliskich. Bescheinigung, który otrzymałam, miał poza nazwiskiem wszystko fałszywe, a fotografia przedstawiała smutnego Żeromskiego w rozczochranej peruce. Pani Mara czytywała nam wieczorami "Wesele", ja płakałam, bo nie widziałam przed nami żadnej przyszłości, nie miałyśmy ubrań ani butów, mama chodziła na ten targ w starych butach gosposi Hartwigów, a i tak to było znakomite, bo spotkała raz jednego pana w smokingu i kapeluszu Eden, ale boso, a już był październik. Dom w Konstancinie podobno nie istniał, a w końcu nie mogłyśmy na zawsze zostać w tej pracowni i zajmować łóżka profesora Szczepkowskiego. Powstanie upadło, Niemcy wrócili, Roman zginął, rękopisy zawalone na nie istniejącym Rynku, Mieczyś przepadł, nadchodzi zima, mama przede wszystkim nie może dalej walczyć, musi odpocząć, bo jej nadludzkie siły kiedyś się skończą