To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Po całonocnej pracy dziesięciu marynarzy zdołało wykopać grób dwumetrowej głębokości. Na szczęście znaleźli miejsce, w którym było to możliwe; niewiele jest takich na naszej skalistej wyspie. Pogoda szara, lekka mgła. Po uroczystym momencie zabijania gwoździ wszyscy — zwyczajem bretońskim — przechodzą kolejno koło trumny dotykając jej palcami. Po chwili słychać już głuche dudnienie skalistych grudek, uderzających o deski trumny. Wkrótce niewielki stos kamieni i prosty krzyż są jedynym widocznym znakiem ostatniego miejsca spoczynku marynarza dalekiej, słonecznej Francji. Tutaj szaro, ponuro — wieczna, nieprzenikniona mgła. Żegnamy się z kapitanem, który dziękuje nam i prosi Norwegów o wysłanie jeszcze jednej szyfrowanej depeszy. Przed wyjazdem statku przesyła Norwegom kilkanaście litrów czerwonego wina. Umawiamy się z kapitanem, że gdyby nadeszła do niego jakaś depesza, wywiesimy koło naszego domu flagę, którą on zauważy, gdy będzie znów tędy przepływał za cztery dni. Bezpośrednio po odjeździe Avant-Garde odwiedza nas kapitan dwudziestopięciotonowego kutra i oświadcza, że 20 sierpnia mógłby zabrać nas do Tromsö. Słyszał w Tromsö o naszym poszukiwaniu statku, a zamiast opłaty wolałby otrzymać radioodbiornik. Umawiamy się, że 20 sierpnia rano wszystko będzie gotowe do załadowania. Ze swej strony wysyłam depeszę do Warszawy z zapytaniem, czy wolno sprzedać aparat. Termin naszego wyjazdu jest już więc zdecydowany. Kapitan uprzedza jednak, że w razie burzy nie będzie mógł ściśle dotrzymać umowy. Mimo mgły, jaka prawie bez przerwy otacza wyspę, odwiedziny rybaków nie ustają. Najczęściej bywają to Norwegowie. Niejednokrotnie są oni świadkami naszej pracy na otwartym powietrzu. Podchodzą, witają się i aby nie przeszkadzać — przypatrują się z odległości. Specjalnie interesują ich pomiary magnetyzmu ziemskiego. Ludzie ci mają ciągle do czynienia z busolą, rozumieją więc naszą pracę — przy każdej sposobności podkreślają swą sympatię dla nas i zrozumienie sprawy, dla jakiej pracujemy. Staszek zdobył sobie wśród nich wielu przyjaciół. Pod koniec pobytu na wyspie mówił tak znakomicie po norwesku, że rybacy brali go za Norwega. Dziwili się tylko trochę obcemu akcentowi, pytając uprzejmie, z jakiej Staszek pochodzi prowincji. Najczęściej rybacy składali wizyty najpierw nam, a potem dopiero szli do radiotelegrafistów. Chociaż niektórzy z nich przypływali aż spod Grenlandii czy też Nowej Ziemi, wszyscy słyszeli o naszej stacji. Prawie każdy uważał za swój obowiązek przynieść nam rybyt i to najlepsze, najdroższe, jakie wyławiali, tak zwane „kwejty” — płaskie, duże ryby, z jednej strony białe, a z drugiej czarne. Delikatne ich mięso było naszym ulubionym przysmakiem. Nauczyliśmy się smażyć je w formie kotletów. Rybę taką rozcinało się na płask, następnie krajało na kwadratowe płaty, po wymyciu obtaczało w mące z solą i smażyło na dość ostrym ogniu. Od paru tygodni pracujemy w wolnych chwilach nad wybiciem w granitowej skale nadbrzeżnej czterech. dziur potrzebnych do umocowania tablicy brązowej z napisem: „Polska Ekspedycja Polarna 1932/33”. Praca była ciężka — otwory wybijać musieliśmy dłutami używanymi w kopalniach, bijąc w nie piętnastokilogramowym młotem. Śruby, na których została umocowana tablica, wcementowaliśmy w ten sposób, aby nikt jej nie mógł oderwać. Mając w najbliższej przyszłości zdjąć aparaty przeprowadzaliśmy jeszcze raz dokładne cechowanie i pomiary ich czułości. Zajęło nam to trzy doby. Z Tromsö znów wypłynął statek wiozący robotników, którzy mają rozebrać jeden z domków na wyspie, sprzedany do Norwegii. Mimo że jest to druga połowa lipca, niewiele mamy okazji, aby oglądać niebo. Prawie bez przerwy otuleni jesteśmy mgłą, dość często też są deszcze o słabych, ale za to długo trwających opadach. Dnia 27 lipca przypływa wreszcie zapowiedziany statek — przywozi nam pocztę. Pod wieczór kapitan zaprasza nas na pokład. Mgła jest tak gęsta, że z trudnością odnajdujemy statek, stojący o kilkaset metrów od brzegu. Thorn jest statkiem myśliwskim, bardzo szybkim i zwinnym — płynie obecnie na Szpicbergen polować na białe wieloryby. Przyjmują nas z serdeczną gościnnością, charakterystyczną dla ludzi Dalekiej Północy. Ludzie ci, przez całe życie pracujący ciężko na morzu, starają się i umieją wykorzystać beztrosko każdą chwilę wypoczynku. W kabinie kapitana zebrało się kilkanaście osób. Przyglądam się ich twarzom — wyryta jest na nich historia długich, ciężkich przeżyć. Największa znakomitość to marynarz-myśliwy, który dwukrotnie w swym życiu opłynął Grenlandię od północy. Nawet Norwegia, która ma tylu zasłużonych podróżników, może poszczycić się niewielu takimi zuchami. Kapitan, młody, energiczny, był kiedyś uwięziony przez lody w okolicach Ziemi Franciszka Józefa i nie mógł się z nich wydostać przez siedem miesięcy. Reszta załogi to starsi marynarze — typowe wilki morskie — którzy niejedną burzę przeszli na morzach kuli ziemskiej. Po raz pierwszy widzę tak muzykalną załogę