To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Chyba szedłem, zataczając się, w jej stronę po otwartej już przestrzeni, wykrzykując jej imię, kiedy nagle, niczym echo, odezwał się w moich uszach jej głos, wołający „Alan! Przechodź!” Wtedy dopiero zrozumiałem, dlaczego wybrała śmierć i przypomniałem sobie, że Kit była kiedyś świadkiem takiej śmierci. Płot przestał świecić i ucichły gwizdki. W blasku księżyca wyłowiłem zimne lśnienie drutu, a za nim wrzosowisko, brzozy i dalej czarny masyw sosnowego boru, ale w tym momencie rozbłysł reflektor z wieży strażniczej. Snop światła obmacał ogrodzenie, znalazł grupę ciał przy drutach i tam się zatrzymał. Nagle z wielką jasnością zrozumiałem, co muszę zrobić. Leśnicy podjechali pod sam płot. Słyszałem trzaski ich ciężkich batów i przenikliwe okrzyki bólu, przebijające się przez szaleństwo skowytów i jęków. Kłąb ciał i kończyn oddalił się od ogrodzenia i rozpadł na tuzin kocic, które rozbiegły się wśród jeźdźców, warcząc, parskając śliną, miaucząc i rzucając się z pazurami na swoje ranne towarzyszki, podczas gdy leśnicy, klnąc na czym świat stoi i nie szczędząc batów, zapędzali je na skraj zarośli. Pobiegłem przed siebie poniżej słupa światła, pewien, że dla wszystkich, znajdujących się w jego zasięgu jestem niewidoczny, pewien, że przewodnicy psów trzymają je na smyczach, bo uznali, że ich praca jest zakończona, i pewien, że uwagę strażników na wieży przykuwa dramat sfory kocic. Przekroczyłem dwa jardy nagiej ziemi przed ogrodzeniem, namacałem drut, prześlizgnąłem się pod nim i skulony pobiegłem wśród wrzosów po drugiej stronie płotu do ciała Kit. Zanim tam dotarłem, Hans von Hackelnberg i dwóch jego leśników zeskoczyli z koni. Przechodzili między leżącymi na ziemi ciałami, z których jedne nie dawały oznak życia, a inne jeszcze się ruszały, i dwaj strażnicy krótkimi, gwałtownymi ciosami kordelasów dobijali okaleczone kocice. Sam Hans von Hackelnberg podszedł prosto do ciała wiszącego na płocie, zdjął je z drutów i uniósł nad głową w swoich potężnych rękach. Pozostawałem dla niego niewidoczny, bo znajdowałem się poza oślepiającym snopem światła, ale przekroczyłem jego granicę i zobaczył mnie w odległości niespełna dwunastu stóp za ażurowym ogrodzeniem. Jego chłopcy też mnie spostrzegli i zwrócili się ku mnie z kordelasami w ręku, jakby mieli się na mnie rzucić, ale von Hackelnberg powstrzymał ich krótką komendą. Stał przez chwilę, trzymając bezwładne ciało Kit w całunie z iskrzącego się w blasku reflektora aksamitu, a potem odwrócił się i spojrzał na skomlące resztki swojej sfory, w której konni leśnicy z trudem utrzymywali porządek. Graf podjął jakąś decyzję i obejrzał się w moją stronę. Ostre światło przekształciło jego rysy w karykaturę złości i okrucieństwa, bardziej nieludzką niż stworzenia, będące dziełem jego szatańskiej pomysłowości, ale ja nie czułem już przed nim lęku. Przeniosłem wzrok z jego dzikiej potęgi na żałosną martwą istotę w jego ramionach i po pierwszy w życiu przekonałem się, że taka strata wyrywa z serca wszystkie inne cierpienia, zostawiając po sobie pustynię, na której nigdy już nie wyrośnie żaden inny strach ani ból. Nie obchodził mnie skierowany do mnie jego gwałtowny okrzyk, którego treść dotarła do mnie długo po tym, jak odwrócił się i odszedł. – Idź! – ryknął do mnie. – Tej nocy jesteś wolny. Hans von Hackelnberg daruje ci życie, żeby zapolować na ciebie pod innym księżycem! Nie wiedziałem i nie chciałem wiedzieć, na podstawie jakiego prawa swojego szaleńczego sportu puścił mnie wolno. Leśnicy cofnęli się i schowali kordelasy do pochew. Powinienem był przekroczyć ogrodzenie ponownie i pójść na spotkanie bestii ze stalowymi pazurami, ale w tym momencie reflektor zgasł a białe promieniowanie płotu jednym skokiem przecięło całą otwartą przestrzeń przede mną i ujrzałem von Hackelnberga z jego ciężarem przez ten niesamowity ekran, bezbarwny, nie rzucający cienia, pozbawiony wszelkiej realności, równie odległy ode mnie jak biały, niewzruszony księżyc. Zobaczyłem, jak pozbawiona szczegółów, upiorna postać grafa kroczy w stronę koszmarnej sfory, jak powtórnie unosi wysoko blade ciało i rzuca je między kocice. Nie mam pojęcia, jak długo leżałem wśród wrzosów, wpatrzony w tę cienką świetlistą ścianę. Zapewne patrzyłem tak, długo po tym, jak po drugiej stronie ustał wszelki ruch, nie będąc w stanie ruszać się ani myśleć. Nic już nie słyszałem i nic nie widziałem