To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Kobiety Wschodu mają zaś tylko jeden - oczy. I posługują się nim po mistrzowsku. - Nie jesteście już dla nas obcy. Traktujemy was jak rodzinę - wyjaśnił Ramadan, widząc nasze zaskoczenie. Gdy na jego zaproszenie zapadliśmy się w miękkie siedziska w oczekiwaniu na herbatę, natychmiast obsiadły nas dzieci, łasząc się, przytulając i ciągnąc za włosy. Kiedy dawaliśmy im cukierki, wygrzebane gdzieś z pozostałości racji żywnościowych otrzymanych swego czasu od Australijczyków, którzy zdobywali Umm Kasr, biegły natychmiast chwalić się matce. Urzekał nas ten spokój panujący w miejscu, gdzie się schroniliśmy, i uspokajał. Co zaś do Abdula, to dostał swoją dniówkę w pełnej wysokości, mimo że nie zgłębiliśmy tajemnicy big mana, a więc nie udało nam się ustalić, kto kontroluje miasto i ze względów poznawczych dzień zaliczaliśmy raczej do straconych. Wieczorem zaś, gdy potrzebowaliśmy Abdula, przekazał nam przez swojego siostrzeńca, że jest bardzo, ale to bardzo chory. - Dziękujemy ci, Ameryko! Dziękujemy ci, panie Bushl - zakrzyknął Irakijczyk, a później zaczął coś tłumaczyć coraz bardziej zdezorientowanym widzom tej sceny. Informacja przechodziła z ust do ust, jedni patrzyli na drugich, aż w końcu nagle zaczęli się cieszyć i wiwatować. Czegoś takiego zupełnie się nie spodziewaliśmy. Dla kamery to świetny obraz, tyle że trwał dość krótko. - Nie wiadomo, co z Saddamem - tłumaczyliśmy komuś, kto choć trochę znał angielski. Oznaki radości ustąpiły miejsca kolejnym dyskusjom, a w końcu zwołane przez Maćka zgromadzenie zaczęło się powoli rozchodzić do domów. Zmógł nas sen. Trudno byłoby ustalić, który z nas miał czuwać. - Która godzina? - Wpół do drugiej... kurwa mać! Zerwaliśmy się z łóżek i pognaliśmy do samochodu. Szansa na to, że zrozumieli nasze wskazówki i odnaleźli umówione rondo, była niewielka. Topniała wraz z każdą minutą naszego spóźnienia. Po tym jak wyczekali pół godziny, mogli już zacząć szukać innego ronda. Na szczęście mieliśmy blisko. Byli. - Chłopaki! Na kolanach do Częstochowy! - przywitał nas roześmiany Maciek. Dojechali do Nadżafu wzdłuż Eufratu. Inną drogą niż ta, która okazała się dla nas pechowa. Po naszym zatrzymaniu Amerykanie byli mniej powściągliwi we wskazywaniu dróg oczyszczonych z irackich oddziałów i nawet wręczyli chłopakom powielone fragmenty bardzo dokładnej, wojskowej mapy, z zaznaczonym czerwonym flamastrem korytarzem transportowym. Żołnierze czuli się trochę odpowiedzialni za całą sytuację, pewnie zdawali sobie sprawę, że gdyby napotkani przez nas wcześniej oficerowie udzielali nam dokładniejszych informacji i nie robili przesadnych tajemnic, to do naszego uwięzienia w Al-Hilli mogłoby nie dojść. Próbowali to zrekompensować, przynosząc naszym kolegom duże ilości MRE - wojskowych racji żywnościowych, jedynego dobra, którego mieli pod dostatkiem. Kontrolujące szlak z powietrza śmigłowce Apache dostarczyły chłopakom mocnych wrażeń. I niech amerykańscy żołnierze pieszczotliwie nazywają je Pachis, ale niskie buczenie, wywoływane przez łopaty wirnika, wywołuje trwogę u wszystkich, którzy mundurów nie mają. Jakby tego było mato, to już w samym Nadżafie nie zobaczyli ani jednego przedstawiciela wojsk koalicji, spotkali natomiast patrol policji irackiej. Trudno powiedzieć, kogo właściwie reprezentował, zresztą mało kto wtedy spodziewał się, że nowa policja będzie powoływana jeszcze w czasie, kiedy trwa regularna wojna. Arabowie uzbrojeni byli w kałasznikowy i nosili mundury, które raczej nie mogły należeć do byłej irackiej armii, lecz pewności nikt nie mógł mieć, bo zbrojne ramię Saddama Husajna posiadało tyle rodzajów umundurowania, ile jednostek, a problem z ich rozróżnieniem miałby pewnie niejeden ekspert od spraw militarnych. Uspakajające było jedynie to, że jeździli hummerami, ale prawdę mówiąc, w takiej sytuacji na samochody zwraca się uwagę w ostatniej kolejności. - Coś wam pokażę - zapowiedział tajemniczo Adrian. Jak się okazało, utrwalił na taśmie nasze zatrzymanie. To, co działo się na pechowym check poincie, podpatrywał na maksymalnym zbliżeniu przez obiektyw kamery, przytomnie włączając nagrywanie. Zapis urywał się zaraz po tym, kiedy padły strzały. Trudno powiedzieć, czy bardziej dramatycznie wyglądało to z ich, czy z naszego punktu widzenia. Na zimno, już po wszystkim wydawało nam się, że to oni mieli gorzej. My przynajmniej widzieliśmy, że żaden z nich nie zginął i nie został ranny. Oni w stosunku do nas nie mieli takiej pewności. Kiedy mikrofon kamery zarejestrował huk wystrzałów, nie mieli pojęcia, w kogo wycelowane są lufy karabinów. My wiedzieliśmy, że chodziło o wystraszenie intruzów, a Irakijczycy na check poincie strzelali jedynie Panu Bogu w okno. Tego, co przeżywali nasi koledzy widzący to wszystko z perspektywy kilkuset metrów, mogliśmy się tylko domyślać, słuchając utrwalonych na taśmie dialogów. Jedyne dające się wyłapać bez problemu słowo brzmiało „kurwa”