To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Przynaj- mniej na razie. A jak się dowie... Zerknęła na coś, co wyglądało jak ząb spoczywający w za- głębieniu jej dłoni. - Zawsze możemy negocjować. 25. Pustynne drogi Alex wył z bólu przez całą drogę do pustynnego kompleksu. No, ale nie mieli gdzie go przypiąć na podskakującej metalo- wej podłodze nowej toyoty atlas z napędem na cztery koła należącej do Clare; a wynajęcie hovera Czerwonego Krzyża zwróciłoby uwagę, przynajmniej tak twierdził Volubilis. - Nalepcie mu chociaż jakieś paradermy! - zaproponował z irytacją Johnnie. - Nie ma mowy - odparł Volubilis i spiorunował neoA spojrzeniem, które mogło przepalić tytan. Wymamrotał coś niemiłego o narkomanach i wprowadzaniu niepotrzebnych chemikaliów do organizmu Alexa. Johnnie nie dał się nabrać, podobnie jak lady Clare, która prowadziła ręcznie starożytnego łazika i była zbyt zajęta walką z wysoce nieprzewidywalnym układem kierowniczym, żeby dyskutować. Soft drogowy nie obejmował większości pustyni Maghrebu, a tylko ona miała pełne manualne prawo jazdy. Johnnie nigdy nie nauczył się prowadzić, nie potrzebował. Co do Volubilisa, jeżeli podróż była za długa na automatyczną taksówkę, zwykle korzystał z samolotu. Tylko że samoloty miały skomputeryzowaną centralną rezerwację, a tym razem lady Clare nie chciała zostawiać śladu. Nie mogła nic poradzić na satelity szpiegowskie, najwyżej jechać podczas dziennego upału - mniejszego na wiosnę - i liczyć, że żar piasku wystar- czy do zakłócenia odczytu w podczerwieni. Raczej niewielka szansa. Ale z drugiej strony, bez względu na liczbę ulicznych kamer, satelitarnych oczu i szpiegowskich M-falowych samolotów, władze po prostu nie mogły śledzić wszystkich bez przerwy, przynajmniej tak lady Clare powiedziała Johnniemu. Musiała wykorzystać całą swoją pomysłowość, żeby po- wstrzymać Volubilisa od wydania półżywego Alexa policjantom muftiego, żeby dokończyli roboty. Mówiła szybko i twardo, szkicowała możliwy korzystny układ dla Kościoła Genetyków i w końcu przekonała ksiedza-chirurga, żeby pokazał jej drogę do San Lorenzo, pustynnej kryjówki Genetyków. Zdaniem Johnniego kryjówka nie wyglądała nadzwyczajnie. Wielka szara stodoła z dachem krytym czerwonymi dachów- kami, nad którym wznosiła się w narożniku wysoka kwad- ratowa wieża zwieńczona nierównymi blankami. Dwupiętrowy budynek stał na skraju małej oazy. Dookoła parteru ze wszyst- kich stron biegł zacieniony krużganek, którego grube mury i wąskie łuki chroniły przed bezpośrednim atakiem słońca. Wąskie okna na pierwszym i drugim piętrze miały okiennice z drewnianych listew, już szczelnie zamknięte w południowym skwarze. - Większość jest pod ziemią - wyjaśnił Volubilis. - Górną część zachowaliśmy w takim stanie jak wtedy, kiedy mieszkał tutaj doktor Dutch. Lady Clare spojrzała tylko raz na Johnniego i zanim zdążył zadać pytanie, odpowiedziała mu westchnieniem. Amfetamina, którą od niej dostał, już przestała działać. Wyglądał jak wrak i koniecznie potrzebował kąpieli. No, ale Bogu wiadomo, że ona też. - Doktor Dutch założył Genetyków - wyjaśniła cierpliwie. - Sprzedał swoje wstępne badania bioTekzowi w zamian za procent od zysków. Przeznaczył zyski na ufundowanie stacji badawczych w Cambridge, MIT i Cal Teku. Dopiero później zdecydował, że prościej będzie wykonywać całą pracę u sie- bie, i wykupił większość udziałów w Sorbonie... Zgadza się na razie? - zapytała Volubilisa. Przytaknął, zachowując obojętną minę. Pochwycił pełne satysfakcji spojrzenie Clare i odwrócił wzrok. Patrzył prosto przed siebie, zwęziwszy ciemne oczy za przyciemnionymi raybanami. - Nie lubię cię - oznajmił beznamiętnie. - Nie lubię twojego żółtego naćpanego pieszczoszka, twojego walniętego trampa ani tej małej czarnej skrzynki, z którą gadasz co wieczór, ale mówisz tylko połowę prawdy, l nie wierzyłem ani przez chwilę, że ciągle sypiasz z Trzecią Sekcją... Ale jeśli możesz dostar- czyć Kościołowi Genetyków patent na niewidzialność, pójdę za tobą nawet do piekła, jeżeli trzeba. Biskup-audytor dał ci pełnomocnictwo na poziomie Serafina i nie do mnie należy podważanie jego decyzji, z czego powinnaś się cieszyć. Ale i tak, kurwa, nie spuszczę cię z oka w dzień czy w nocy... A teraz ciągnijmy tę farsę. Volubilis zamaszyście otworzył drzwi toyoty, pomaszerował po żwirze do łukowego wejścia i znikł w mrocznym wnętrzu domu, pozostawiając Clare i Johnniemu wniesienie Alexa. Głęboko pod ziemią, w ogromnej sali operacyjnej, wyłożo- nej od podłogi do wysokości człowieka bladoróżowymi, emi- tującymi światło ceramicznymi płytkami, Volubilis przyglądał się z boku z zaciśniętymi wargami, jak dwaj pielęgniarze przebierają Johnniego w błękitny strój operacyjny, mocują mu na szyi subwokalny mikrofon Sanyo i wkładają dostrojony paciorkowaty odbiornik do prawego ucha. To był klasa towar. Przy tym sprzęt używany zwykle przez neoA wyglądał jak tanie zabawki z państwowego przedszkola, gdzie Johnnie dorastał. Następnie dostał nanoporową maskę, a na ostatku rękawiczki i zmiennoekranowe okulary Zeissa, dzięki którym widział odczyty wszystkich funkcji ciała Alexa - wystarczyło, że skupił wzrok na punkcie przed sobą od- dalonym o pół długości ramienia. Wszystko, od tętna i wskaźników hemoglobiny/tlenu po poziom endorfin w mózgu, było pokazywane jako seria po- wiązanych trójwymiarowych wykresów ze słupkami. Klasa sprzęt czy nie, Johnniemu niespecjalnie się podobało przeła- dowanie informacją. Dawniej, w Edo, najbardziej wymyślne medyczne numery zwykle odstawiali na mieszance prochów, adrenaliny i instynktu. Martwiło go głównie to, że jak zacznie się zabawa, będzie taki zajęty oglądaniem tych wszystkich ślicznych odczytów, że straci tempo. - Najpierw zrobię nogi - powiedział prawie do siebie, i natychmiast rząd lamp nad jego głową oświetlił odpowiednie miejsce, a kamera w suficie zaczęła rejestrować operację. Mikrofon na gardle wyłapywał każde słowo Johnniego i na- grywał jako cyfrową ścieżkę dźwiękową do wizualnego zapisu