To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

A kiedy dostatecznie się naładujemy, wówczas nastąpi najprawdziwsza eksplozja duchowości. Zaczniemy też mówić głosami, ale to nie będziemy my, tylko przez nas przemówią te wszystkie energie, które pośmiertnie plączą się w tym domu i gdzie indziej. Chociaż tak naprawdę trudno dziś rozgraniczyć, co w nas nie nasze, jak trudno stwierdzić, co w nas fizyczne, co 157 psychiczne, a co bioenergetyczne, tudzież płynące z energii kosmicznej… Pouczeń tych udziela nam Irena, która czuje się duchem całego towarzystwa, jeśli nie jako pani od Jula, reżysera, to na pewno jako ta, która ma najmocniejsze przekonania. I rzeczywiście, czujemy, jak przez nasze palce idzie mrowie- nie: od serdecznego palca do palca sąsiada, od mego lewego palucha do paluchowatego kciuka prawej ręki, a w środku dło- ni mości się mały, ciepły kotek. Zwierzątko jest wyraźnie śpiące i my też dziwnie gnuśniejemy. – Czujecie?! – zapytuje Irena. – Jakby gołąbek nasrał do dłoni – przyznaje się pani Rozchlapana. – Najgłupsze przychodzi pierwsze – orzeka Julowa żona. Siedzimy dalej, teraz nikt nie odważy się pisnąć ani słówka. Mrowienie potęguje się i nasz kotek wyraźnie się przeciąga i jak- by od niechcenia wsadza pazurek w dłoń. – A teraz co czujecie? – To samo – niezmordowanie trzyma się swego pani Rozchla- pana. – Tylko jakby nie gołąb, ale orzeł. – Ruta, opuszczasz krąg! – decyduje Irena. Wyłuskuje też z energetycznego obiegu Zygfryda, nakazując mu zasiąść do kontrabasu. Zygfryd zaczyna desperacko szarpać struny, dorzynając swój instrument wielkim smykiem. Mu- zyczna wibracja przenika nasze ciała: wszyscy zdajemy się być jednym instrumentem, a strych poniemieckiego domostwa wielkim uchem nastawionym na bezbrzeżność. Nagle pani Rozchlapana, nie bacząc na to, że jest poza krę- giem, zaczyna mówić po niemiecku. Niektóre słówka znam jesz- cze z czasów wojny: są to przekleństwa i złorzeczenia, którymi Niemcy okładali swój los, swego wodza i to, że są skazani na ży- cie i gnicie w zasranym, brudnym, zacofanym i bandyckim Oście. 158 Zdjęcie autora, fotografia Iza Kozłowska – Wszyćko jedno Molodeczno, wszyćko jedno wojna, Hitler kaputt, komunist banditen – z kolei wplątuje się w ten słowo- tok powiedzonkami aż za dobrze znanymi Bożena-poetka. – Fiken, fiken, kondon, kondon – ciągnie dalej, czyniąc nieprzy- stojne ruchy i trąc pośladkiem o nasze repatrianckie kufry. W podobny trans wpada pani Rozchlapana i nie wiadomo, czy to nie od niej Bożena-poetka otrzymuje swój dionizyjski bodziec. Chociaż, jak mogą one bredzić Molodecznem – wszak są tutejsze i powojenne? Trapię się tymi wątpliwościami, a tu włącza się do akcji na- dobna Kasia. Potrząsając swym biustem, wielkim i miękkim jak dwa puchowe jaśki, zawiadamia: – Jestem Wieczna Sofia, święta i przeklęta, małżonka i oblubie- nica! Oooo! Androginia, androginia – męskie i żeńskie spółkuje we mnie pospołu! – wrzeszczy Kaśka dobrze znanymi, pamiętny- mi słowami, głosem dziwnym, jakby z brzucha idącym. – Julo opuszcza krąg! – rozkazuje Irena. – Jestem nie prostą kurwą, jestem wyrafinowaną kurwą! Chcesz?! Masz tu chorągiew świętej nierządnicy! Oooo! – wy- raźnie drażni się z Ireną wizjonerska Kaśka. Przerywa krąg i zbiera się do rozbierania. – Julo, słyszysz?! Julo! Ale wyznawca Wiecznej Sofii całkowicie jest poddany magii kręgu, czy też Zygfrydowej muzyce, która rozbrzmiewa zło- wieszczo, nieomal faustycznie. Jego proroczy guz rozrasta się niepomiernie, w oczach rozpala się nie ognik błąkający się po bagnach i oparzeliskach, ale prawdziwy płomień słodkawego szczęścia i zarazem jakiegoś zawodu i goryczy płynącej z po- znania tej prawdy, że cielesne nigdy nie będzie zaspokojone, a duchowemu nie znaleźć godnego siebie partnera. – Julo! paszół won! 160 Smętek Julowych oczu przygasa i pojawiają się prześmiew- cze iskierki: – Oooo, piękna! Przed tobą bieży baranek, nad tobą leci mo- tylek… Oooo, pokaż piękna, swój kurhanek Maryli – egzaltuje się Julo. Ciotuleńka, dotychczas trwająca w lekkim osłupieniu, podry- wa się od stołu. – Owszem, bywałam ja na różnych medialnych seansach – mówi w miarę spokojnie. – Widziałam nawet, jak metaplazma z człowieka wypływa i przekształca się w przedziwne zjawy, zwierzuki, bestie i węże, ale was to po prostu hadko słuchać. Zygfryd, przestań się męczyć, a ty, głupiutka, zakładaj kieckę. Kaśka, która już zdążyła zrzucić bluzkę i spódnicę, i zabierała się do powtórzenia głośnej sceny sprzed lat, o której mówi się dziś jako o pięknych czasach młodości artystów Wybrzeża, gdy piękna Sofia po raz pierwszy zademonstrowała w Spatifie strip- tease, z pewnym ociąganiem zaczyna się ubierać. Mu- zyczna wibracja ustaje, z ulgą odczuwamy, jak od morza cią- gnie ożywczy powiew, a przez morenowe wzgórza przechodzi bukowy poszum. – Głucho wszędzie, ciemno wszędzie. Zapomnieliśmy ciem- ności rozjaśnić kielonkiem – odzywa się Kniaziejko, zerkając ku torbie pozostawionej swemu losowi