To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Niepotrzebnie nerwowo, oczywiście. Upiór zgi ­nął. Nie ma się o co martwić. Ludzie opowiadali, że widzieli, jak ginął, chociaż — Kubeł musiał się z tym pogodzić — nieco mętnie przedstawiali szczegóły. Nie ma powodów do niepokoju. Absolutnie. W żaden sposób. Nic nie dawało żadnych, nawet najmniejszych powodów do odczuwania niepokoju. Przesunął palcem pod kołnierzykiem. Właściwie życie hurtownika serów wcale nie było takie złe. Jedyne, czym człowiek się wtedy przejmował, to guzik od spodni bied ­nego starego Rega Plenty w Farmerskim Orzechowym, czy kiedy młody Weevins prze ­mielił sobie kciuk w mieszalniku, i całe szczęście, że akurat robili wtedy jogurt truskaw ­kowy... Jakiś człowiek stanął mu za plecami. Kubeł chwycił kurtynę dla zachowania rów ­nowagi i dopiero wtedy się odwrócił. Z ulgą zobaczył wspaniały i uspokajający brzuch Enrica Basiliki. Tenor wspaniale wyglądał w kostiumie wielkiego koguta, z ogromnym dziobem, koralami i grzebieniem. — Ach, senor — bełkotał Kubeł. — Imponujące, muszę przyznać. — Si — odpowiedział mu stłumiony głos z jakiegoś punktu za dziobem. Inni członkowie zespołu przebiegali obok, spiesząc na scenę. — Niech wolno mi będzie przeprosić za to wcześniejsze zamieszanie. Muszę też za ­pewnić, że nie zdarza się to co wieczór, ahaha... — Si? — To pewnie dlatego, że cały zespół jest podniesiony na duchu, ahaha... Dziób skierował się w jego stronę. Kubeł cofnął się. — Si! — ...tak... Cieszę się, że pan to rozumie... Ma temperament, myślał. Tenor wkroczył na scenę. Zaczynała się uwertura aktu trzeciego. Tacy już oni są, ci prawdziwi artyści. Nerwy napięte jak gumki. Właściwie to całkiem podobne do czekania na ser. Człowiek robi się nerwowy, kiedy nie wie, czy ma już pół tony najlepszego pleśniowego, czy kadź pełną świńskiej karmy. Pewnie mniej więcej to samo się odczuwa, kiedy aria podnosi się do gardła... — Gdzie poszedł? Gdzie się podział? — Kto? Och... Pani Ogg... Stara kobieta machnęła mu piłą przed nosem. W obecnym stanie napięcia psychicz ­nego nie był to uspokajający gest. Nagle otoczyły go inne osoby, także sprzyjające używaniu wielokrotnych wykrzyk ­ników. — Perdita? Czemu nie jesteś na scenie?! Och, lady Esmeralda, nie zauważyłem pani tutaj, ale oczywiście, jeśli ma pani ochotę zajrzeć za scenę, wystarczy... — Gdzie Salzella? — przerwał mu André. Kubeł rozejrzał się niepewnie. — Był tu parę minut temu... To znaczy — dodał, prostując się z godnością — pan Salzella zapewne gdzieś wypełnia swoje obowiązki, a to więcej, młody człowieku, niż mógłbym... — Żądam natychmiastowego przerwania przedstawienia! — krzyknął André. — Ach, przerwania? A na jakiej podstawie, jeśli wolno spytać? — On chciał przeciąć linę! — zawołała niania. André wyjął odznakę. — Na takiej! Kubeł przyjrzał się z bliska. — „Członek Gildii Muzyków w Ankh-Morpork, numer 1244”? André spojrzał gniewnie na niego, potem na odznakę, po czym zaczął nerwowo kle ­pać się po kieszeniach. — Nie! Do licha, przecież pamiętam, że jeszcze przed chwilą miałem tę drugą! Niech pan posłucha, trzeba opróżnić budynek, musimy go przeszukać, a to znaczy... — Nie przerywajcie przedstawienia — wtrąciła babcia. — Nie przerwę przedstawienia — zapewnił Kubeł. — Bo wydaje mi się, że on chciałby je przerwać. A przedstawienie musi trwać, praw ­da? Czy nie w to wszyscy wierzą? Mógł się wydostać z budynku? — Posłałem kaprala Nobbsa do wyjścia dla aktorów, a sierżant Detrytus pilnuje foyer — odparł André. — Jeśli chodzi o stanie w drzwiach, należą do najlepszych. — Przepraszam bardzo, ale co się właściwie dzieje? — spytał Kubeł. — Przecież on może być wszędzie! — wtrąciła Agnes. — Tutaj są setki kryjówek. — Kto? — spytał Kubeł. — A co z tymi piwnicami, o których wszyscy opowiadają? — zainteresowała się bab ­cia. — Gdzie? — Mają tylko jedno wejście — wyjaśnił André. — Nie jest głupi. — Nie dostanie się do piwnic! — oświadczyła niania Ogg. — Uciekł! Pewnie scho ­wał się w jakimś zakamarku! — Nie, zostanie raczej tu, gdzie są ludzie — sprzeciwiła się babcia. — Tak ja bym zro ­biła. — Co? — spytał Kubeł. — Czy mógł się stąd przedostać na widownię? — Kto? — spytał Kubeł. Babcia skinęła kciukiem w stronę sceny. — Jest gdzieś tam. Czuję to. — Więc zaczekajmy, aż zejdzie. — Osiemdziesiąt osób schodzi ze sceny równocześnie — przypomniała Agnes. — Nie wiecie, co się tam dzieje, kiedy opada kurtyna! — A przecież nie chcemy przerywać teraz przedstawienia — zauważyła babcia. — Nie, nie chcemy przerywać przedstawienia — zgodził się Kubeł, wychwytując w morzu niezrozumiałości znajomą treść. — Ani też w jakikolwiek sposób zwracać lu ­dziom pieniędzy. Ale o czym właściwie mówimy? Ktoś wie? — Przedstawienie musi trwać — mruczała babcia Weatherwax, wyglądając zza kuli ­sy na scenę. — Wszystko powinno się należycie zakończyć. To przecież Opera. Sprawy powinny mieć koniec... operowy. Niania Ogg podskakiwała z podniecenia. — Ooo! Wiem, o czym myślisz, Esme! — pisnęła. — O tak! Możemy? Będę potem opowiadała, że to zrobiłyśmy! Możemy? No dalej! Róbmy! Henry Lawsy wertował swoją książkę o operze. Oczywiście, nie całkiem rozumiał wydarzenia pierwszych dwóch aktów, ale wiedział, że to całkiem normalne, bo tylko wyjątkowo naiwni oczekują jednocześnie sensu i dobrych piosenek. Zresztą wszyst ­ko się wyjaśni w ostatnim akcie, kiedy odbywa się bal maskowy w pałacu Księcia. Pra ­wie na pewno się okaże, że kobieta, do której jeden z mężczyzn dość zuchwale się za ­lecał, jest w istocie jego żoną, ale tak starannie ukrytą za małą maseczką, że jej mąż nie zwrócił uwagi na tę samą suknię i fryzurę. Czyjś służący okaże się córką kogoś innego w przebraniu; ktoś zginie od czegoś, co jednak nie przeszkodzi mu śpiewać o tym przez dobre kilka minut; rozwiązanie nastąpi dzięki przypadkowym zbiegom okoliczności, które w prawdziwym życiu byłyby równie prawdopodobne co tekturowy młotek. Nie wiedział tego na pewno, oczywiście. Zgadywał tylko. Akt trzeci rozpoczął się tradycyjnie od baletu, tym razem prezentującego chyba ta ­niec ludowy w wykonaniu dam dworu. Henry usłyszał wokół siebie stłumione śmiechy. Powodem były tancerki. Ramię w ramię wbiegły na scenę, ale kiedy człowiek przesu ­nął wzrokiem wzdłuż ich szeregu, trafiał na pozorną szczelinę