To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Ten ciągnie za sznur, motor zaterkoce i gaśnie. Znów sznur, motor starego był typu, poniemieckie żelaziwo. Znów gaśnie. A wkoło, choć niby wiatr ani trochę nie większy, woda zaczyna się piętrzyć. Krótkie fale, rzuca nami, Kąkol przy sterze, ja chwytam za wiosła, nie idzie mi, skądże, wprawy nie miałem. Motor popyka, popyka i nic. Stary odpycha syna, wskazuje na wiosła, bo to fala już grzmi, już tłucze, że nic nie słychać, jak do siebie mówimy... Motor nie zapalił. Jedyny ratunek wiosła, trzymać się prostopadle do fali, inaczej zaleje, wywróci, ślad po nas nie pozostanie. Młody wiosłuje, ojciec kładzie się cały na sterze, ja wodę wylewam, bo coraz to nam chluśnie do środka z beczką albo i więcej. Wylewam wiadrem tę wodę, na morze boję się spojrzeć, takie to zwały pędzą olbrzymie, tak wyją, przelewają się białymi grzebieniami od wierzchu. Znów mnie ten lęk dawny ogarnął, niby chłodnawo, a czułem, jak pot mnie zlewa, miesza się z morską wodą, nieprzyjemnie zastyga. Niechcący zerknąłem przed siebie, tyłem stałem do brzegu, wali bałwanisko większe od innych, cóż my wobec niego, łupinka. Krzyknąłem, a jeszcze w tej chwili pękło prawe wiosło, łódź obróciła się bokiem, zakryła nas fala, pomyślałem, że koniec, dziwaczny, ja, Horbaty, i w morzu mam ginąć, tak mi gdzieś zapisano. Ale choć wody pełno po brzegi burt, trzymamy się jeszcze, młodzik wyciąga zapasowe wiosło, wrzuca w otwór przy dulkach, napiera całą siłą, łódź znowu staje sztorcem do fali. Kąkol przy sterze, ja macham wiadrem, wody nie ubywa, wciąż pełno i pełno. Ale i brzeg się przybliżył, szarym paskiem, ledwie widocznym przez wodny pył. No i przybiliśmy, rzuciło nas na piasek, aż zatrzeszczały wręgi. Przy następnej fali kazał jeszcze Kąkol łódkę wyżej podciągać. A ja opadłem z sił, czułem się jak maleńki dzieciak. Tyle tylko, że już patrzyłem na morze, strach przeminął bez śladu. Bo oto znów byliśmy górą, nie daliśmy się, na naszym stanęło. Już mi ta woda, choć groźna, bliska jakaś się stała. Wtedy, jeszcze na pół przytomny, mokry, zziajany, pomyślałem sobie, patrząc na morze od brzegu, że trzeba będzie i mnie się zabrać do rybaczenia. Łódeczkę mam, po to ją pewnie tak chroniłem i strzegę. No i widzisz, ustrzegłem. Od tamtego dnia już na zawsze przestałem odczuwać lęk przed morzem. Od tamtego dnia pociągnęło mnie ono. Sam nie wiem czym, potęgą, grozą, tymi barwami wszystkimi, które rodzą się na nim i zmieniają od świtu po księżycowe smugi, wiecznym szumem niezmordowanej, niezgonionej fali, może jakąś sprawiedliwością, która zawsze każe słuszną miarę odmierzać człowiekowi, co się rozkocha w tej wodzie. Jakże daleko, łódeńko moja, zostały Wornikszty ze swymi piaskami, z lasami gonnej sosny o pniach, że ledwie je obejmie dwóch ludzi. Pewnie, tęsknię za rodzinną ziemią, każdy tęskni, jak dziecko do matki, śni mi się, bywa, cmentarzyk o kruszejącym murku, matka tam i ojciec, i Helenka. Panie świeć nad jej duszą. Może bym tam kiedy zajrzał, ale dobrze to wiem, że bez morza już nie wytrzymam. Rozdzieliło się we mnie serce, chciałoby tu i tam. Ot, czarna flaga Kąkola szamoce się z wiatrem, opada, wzdyma się, ledwie się z masztu nie zerwie. Morze dziś groźne, niebezpieczne, złe czegoś. Bluzga falami, pełznie po piasku, jakby ziemię całą chciało zagarnąć, aż pod ciebie, łódeczko moja, podbiega, ale zaraz potem musi się cofnąć. Jest granica między ziemią i morzem i chyba tylko w człowieczym sercu kochaniem zlewają się w jedno. Szedłem wtedy przez las z myślą jedną, aby dach jakiś znaleźć nad głową. Przeraziło mnie morze, uląkł się Horbaty. Dziś się nie boi. Wie, że można i nad nim być górą, byle praw morskich strzec. Ot, takich choćby znaczonych czarną chorągwią, ostrzeżeniem, by dzisiaj nie zawierzać się falom. Ale kiedy indziej nietrudno je pokonać. Fala opłukała fląderkę. Lśni świeżuteńko, zupełnie jak żywa, zda się, trochę więcej wody, a spłynie do morza. Ale jej pisano zostać już tutaj na piasku, nawilgłym teraz, jakby bardziej przez to żółciutkim. Jak tobie, łódeńko, pisane, by czekać w spokoju, aż znowu popłyniemy na toń, kołysać się będziemy na fali, ja będę gaworzył, ty słuchać będziesz cierpliwie. Chropowataś już, nadbutwiała miejscami, czas swoje robi