To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Tak więc, choć Jim starał się, jak mógł, żeby nadążać za tym, co mu mówiono, zorientował się, że będzie musiał polegać na pozostałej dwójce co do większości szczegółowych informacji. Postanowił sobie, że po wyjściu sir Raoula znajdzie przybory do pisania i zrobi własną mapę i notatki z tego, co sam zapamiętał, i z tego, co rycerze będą mu mogli powiedzieć. Opowiadanie zajęło kilka godzin. I Giles, i Brian mieli kilka bardzo ważnych pytań co do kraju i ewentualnych przeciwników, których mogliby napotkać. Interesowali ich ludzie, ich konie i broń, którzy mogliby stanąć im naprzeciw, a także występowanie wielkich i niebezpiecznych dzikich zwierząt, dostępność żywności i wody po drodze, i wiele innych spraw, które mogły Jimowi przyjść do głowy, ale prawdopodobnie by nie przyszły, póki miał szpiega przed sobą. W trakcie rozmowy sir Raoul podchmielił sobie nieco, tak że zanim spotkanie dobiegło końca, wszyscy byli już serdecznymi przyjaciółmi. - Będziemy musieli zakupić prowiant i być może wynająć jakąś służbę, żeby zajmowała się końmi - powiedział sir Brian myślący tylko o konkretach od chwili, kiedy gość wyszedł. - Gdyby ludzie, których zostawiliśmy za sobą z Johnem Chesterem, byli tutaj, moglibyśmy wziąć kilku z nich. Teraz być może udałoby mi się pożyczyć na krótko jednego czy dwóch od któregoś z Anglików w mieście, ale to doprawdy niewielka szansa. - W każdym razie - rzekł radośnie sir Giles - będziemy tak zajęci, jak przystoi rycerzom, poczynając od jutrzejszego wczesnego ranka. Jak tylko zdecydujemy się co do prowiantu i innych potrzebnych rzeczy, mogę zająć się ich zakupem. Ty, Brianie, możesz w tym czasie rozejrzeć się, czy uda się pożyczyć jakichś pewnych ludzi. Wynajmować miejscowych, to ponosić pewne ryzyko, ale może, jeśli będziemy ich dobrze pilnować, nic się nie stanie, gdyż będą tak samo zależni od nas, jeśli chodzi o obronę, jak my od nich, jeśli chodzi o dobrą służbę. Na tym zakończył się wieczór. Następnego ranka Brian i Giles wstali i wyszli o świcie, po szybkim, choć - przynajmniej według oceny Jima - gargantuicznym śniadaniu. Zastanawiał się, jak ludzie mogą tyle jeść i nie tyć. Przypomniał sobie potem, że istniały okresy między chwilami takiego obżarstwa, kiedy jedzenia było istotnie niewiele - nawet dla rycerzy. Ludzie w tej epoce mieli instynkt dzikich zwierząt; napełniali sobie żołądki, kiedy sprzyjała temu okazja, na wypadek gdyby miała się przez jakiś czas nie powtórzyć. Kiedy tamci dwaj wyszli, Jim udał się na poszukiwanie przyborów, za pomocą których mógłby spisać to, co zapamiętał z poprzedniego wieczora. Przeszukując Brest (dotychczas prawie nie wychodził z gospody), znalazł w końcu sklep, w którym zachwalano usługi kogoś o umiejętnościach skryby do pisania listów pod dyktando. I ten ktoś dał się skłonić do rozstania się ze swoim piórem, atramentem i pręcikami z węgla drzewnego, a także z cienkimi arkuszami pergaminu. Wszystko to za sumę, która wydała się Jimowi dość wygórowana. Utargował ją do pewnego poziomu, ale miał przykrą świadomość, że bardzo daleko mu w tym do umiejętności Gilesa czy Briana. Wrócił do gospody i resztę poranka spędził przy stole dosuniętym do jednego z okien, żeby mieć więcej światła, notując wszystko, co mógł sobie przypomnieć z opowieści Raoula, o ile się dało, dokładnie i po kolei. Zostawiał przerwy między liniami, żeby móc dopisać wszelkie informacje, które Brian i Giles mogliby potem dorzucić. Spróbował też narysować mapę, nanosząc na nią wszystkie cechy terenu wymienione przez szpiega, jakie mógł sobie przypomnieć. Stanowiła ona ulepszenie mapy francuskiego rycerza, lecz niezbyt wielkie, gdyż Jim nie był dobrym rysownikiem. Ale była przydatna, a na arkuszu pergaminu zostało sporo miejsca na wpisanie dodatkowych danych zebranych od jego dwóch towarzyszy. Zrobił trzy kopie notatek i mapy. Tego wieczoru przy kolacji we trójkę poczynili ostateczne plany. Tylko Jim i Giles mieli wyjechać bezzwłocznie. Brian, jak zarządził sir John, miał zostać w Breście i objąć dowodzenie ludźmi, którzy przybędą późniejszym statkiem, a następnie podążyć śladem Gilesa i Jima. Postanowili obaj zostawiać znaki, dzięki którym rycerz będzie mógł sprawdzać, czy istotnie idzie za nimi, a musiał podróżować dość prędko, żeby ich dogonić - przynajmniej z początku. Mimo wszystko, chociaż nie znaleźli żadnych sług do pomocy Gilesowi i Jimowi w podróży, ich ostatnia kolacja przerodziła się w radosną biesiadę. Oczywiście byli w mieście ludzie, których można by nająć, ale wszyscy miejscowi i dwaj towarzysze Jima żadnemu nie ufali. Mimo to Giles i Brian byli w świetnych humorach. Jim nie mógłby tego zmienić, nawet gdyby chciał. Tamci dwaj stworzeni byli do czynu i w końcu, po siedzeniu przez kilka dni jak na szpilkach, mieli znów co robić - to znaczy przynajmniej Jim i Giles mieli się czym zająć, a Brian miał nadzieję przystąpić do działania za kilka dni. - Sądzę - powiedział Brian, gdy siedzieli nad resztkami posiłku, wciąż radośnie popijając wino - że sir John dopatrzy, żeby przysłano ich do nas jak najszybciej. Wyraźnie sprawa uwolnienia księcia była dla niego wielkiej wagi. Myślę, że możecie jechać, nie obawiając się, że kiedy wyruszę, będę za wami daleko z tyłu. Po raz pierwszy cała ta przygoda z uwalnianiem księcia, nierealna i jak z awanturniczej powieści, zaczęła przybierać w umyśle Jima twarde kształty rzeczywistości. Z jakiegoś powodu, którego nie potrafił określić, zrobiło mu się nagle zimno. Rozdział 17 Droga, którą obrali Jim i sir Giles, posługując się poprawioną przez Jima wersją mapy sir Raoula, poprowadziła ich przez rzekę Aulne na południowy wschód do Quimper i wzdłuż południowego wybrzeża, przez Lorient, Hennebont, Yannes, w głąb lądu do Redon. Tereny przybrzeżne były ziemiami, przez które podróżowało się dość przyjemnie, ale kiedy zaczęli się posuwać w głąb Francji, Jim poczuł się nieco wstrząśnięty. Zniszczenia spowodowane przez wojujące armie były tutaj zbyt widoczne, by zachować dobre samopoczucie. Mijali więcej ruin, niżby miło było zobaczyć. Ludność wiejska z reguły ukrywała się przed nimi, a mieszkańcy miast, w których się zatrzymywali, zachowywali się z dystansem, jeśli nie chłodno. Działo się tak, gdy posuwali się naprzód, do Angers, gdzie w końcu dotarli do Loary. Od dwóch tygodni byli zupełnie sami. Jim miał wrażenie, że Gilesowi wcale to nie przeszkadza. Podobnie jak Brian zdawał się on traktować świat jak olbrzymią scenę wielkiej, nie kończącej się przygody. Nawet bardziej niż Brian wydawał się czerpać ogromną przyjemność tylko z tego, że żyje. Jim wciąż martwił się, czy Brianowi uda się połączyć z ich ludźmi i dogonić ich tak, jak to rozkazał sir John. Poza tym miał też na głowie większe, ukryte zmartwienie. Podczas całej drogi nie zobaczył, nie wywąchał ani nie odczuł obecności żadnych francuskich smoków. Można by powiedzieć, że było to co najmniej dziwne