To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
I brzuch, i grzbiet... Czasami przygryzałem sobie język. Bardzo mi się to nie podobało. Ślepun był wystraszony. A czasem był razem ze mną i ze Slepunem jeszcze jeden, który myślał z nami. Malutki, ale był. Nie chciałem go tam. Nikogo tam nie chciałem mieć znowu, oprócz siebie i Slepuna. On o tym wiedział i robił się taki malutki, że właściwie prawie go nie było. * * * Później ktoś przyszedł. — Ktoś idzie — powiedziałem Sercu Stada. Było ciemno, ogień w kominku przygasł. Najlepszy czas na polowanie już minął. Zapadły całkowite ciemności. Wkrótce mieliśmy się kłaść spać. Serce Stada nie odpowiedział. Zerwał się cicho, chwycił wielki nóż, który zawsze leżał na stole. Gestem rozkazał mi usunąć się z drogi, ukryć w kącie. Kocim krokiem podkradł się do drzwi. Czekał. Słyszeliśmy kroki człowieka brnącego przez śnieg. Potem wyczułem jego zapach. — To szary — powiedziałem. — Cierń. Serce Stada prędkim ruchem otworzył drzwi; szary wszedł. Zakręciło mnie w nosie od woni, które wniósł ze sobą. Jak zawsze: pył suszonych liści i różne rodzaje dymu. Szary był wychudzony i stary, a przecież Serce Stada zawsze zachowywał się przy nim, jakby to on był ważniejszy. Teraz dołożył drew do ognia. W izbie zrobiło się jaśniej. I jeszcze goręcej. Szary zsunął z głowy kaptur. Przyjrzał mi się jasnymi oczyma, jakby na coś czekał. Potem odezwał się do Serca Stada: — Co z nim? Lepiej? Serce Stada wzruszył ramionami. — Kiedy cię wyczuł, wymienił twoje imię. Od tygodnia nie miał ataku. Trzy dni temu naprawił uprząż. I zrobił to dobrze. — Nie próbuje już zjadać rzemieni? — W każdym razie nie przy mnie. — Serce Stada roześmiał się krótko. — Trzeba pamiętać, że zna swoją pracę bardzo dobrze — dodał po chwili. — Może 10 poruszyła w nim jakąś strunę. W najgorszym razie będziemy żyć z naprawiania uprzęży. Szary stanął przy ogniu, wyciągnął ręce nad płomieniami. Na dłoniach miał mnóstwo plamek. Serce Stada wyjął butelkę okowity. Nalał trunku do kubków i mnie też podał jeden, z odrobiną okowity na dnie, ale nie kazał pić. Rozmawiali długo, bardzo długo — o rzeczach, które nie miały nic wspólnego zjedzeniem, spaniem ani polowaniem. Szary podobno słyszał coś ważnego o jakiejś kobiecie. To mógł być przełomowy, zwrotny moment w historii królestwa. Serce Stada powiedział: — Nie będę o tym rozmawiał przy Bastardzie. Dałem mu słowo. Szary zapytał, czy jego zdaniem rozumiem, o czym rozmawiają, a Serce Stada odpowiedział, że to nie ma znaczenia. Chciałem się położyć, ale kazali mi siedzieć. Kiedy szary musiał iść, Serce Stada powiedział: — Dużo ryzykujesz przychodząc tutaj. W dodatku masz przed sobą ładny kawałek drogi. Jak dasz radę wrócić? Szary się uśmiechnął. — Mam swoje sposoby, Brus. I ja się uśmiechnąłem, przypominając sobie, jak dumny był zawsze ze swoich sekretów. * * * Jednego dnia Serce Stada wyszedł i zostawił mnie samego. Nie związał mnie. Powiedział tylko: — Jest trochę owsa. Jeśli zgłodniejesz przed moim powrotem, będziesz musiał sobie przypomnieć, jak ugotować ziarno. Jeśli wyjdziesz, jeśli chociaż uchylisz drzwi albo okno, ja się o tym dowiem. I będę cię tłukł, aż zdechniesz. Zrozumia łeś? — Tak. Zdawał się mocno rozgniewany, choć nie pamiętałem, żebym zrobił coś, na co mi nie pozwalał. Otworzył skrzynię i wyjął z niej różne przedmioty. Większość była okrągła, z metalu. Monety. I jeszcze jedną rzecz, tę pamiętałem. Była błyszcząca, zakrzywiona jak księżyc, a kiedy pierwszy raz miałem ją w rękach, pachniała krwią. Musiałem o nią walczyć. Nie przypominałem sobie, żebym jej chciał, ale walczyłem i wygrałem. Serce Stada podniósł ją za łańcuch, wsadził do sakiewki. Zanim wrócił, zrobiłem się bardzo głodny. Gdy nareszcie się zjawił, przyniósł na sobie pewien zapach... Zapach samicy. Nie bardzo silny i zmieszany z woniami łąki. To był dobry zapach. Kiedy wąchałem, chciało mi się czegoś... czegoś, 11 ale nie jeść, nie pić i nie polować. Zbliżyłem się do Serca Stada, obwąchałem go, ale tak by nic nie zauważył. Ugotował owsiankę i zjedliśmy. Potem zwyczajnie siedział przed ogniem i był bardzo smutny. Przyniosłem mu flaszkę okowity. Razem z kubkiem. Wziął ode mnie jedno i drugie, lecz się nie uśmiechnął. — Może jutro nauczę cię usługiwania — mruknął. — Pewnie do tego okażesz się zdatny. Wypił wszystko z jednej flaszki, otworzył następną. Siedziałem i na niego patrzyłem. Kiedy zasnął, wziąłem jego płaszcz, na którym był ten zapach. Rozpostarłem go na podłodze i ułożyłem się na nim, wdychając tę woń, aż usnąłem. Śniłem, lecz snu nie rozumiałem. Była w nim samica, pachnąca jak płaszcz Brusa, i nie chciałem, żeby odeszła. To była moja samica, ale kiedy odeszła, nie poszedłem za nią. Więcej nie pamiętam. Pamiętanie nie jest dobre, tak samo jak głód albo pragnienie. * * * Kazał mi zostawać. Kazał mi zostawać na długi czas, choć bardzo chciałem wyjść. Tamtego razu padał rzęsisty deszcz, tak gęsty, że śnieg prawie cały stopniał. Nagle zrobiło mi się miło, że nie wychodzę. — Brus — powiedziałem, a on raptownie poderwał głowę. Myślałem, że za atakuje, tak gwałtownie się poruszył. Zdołałem się nie skulić. Czasami go roz wścieczało, jak się kuliłem. — Co takiego, Bastardzie? — zapytał, a głos miał łagodny. — Jestem głodny — powiedziałem. — Teraz. Dał mi kawał mięsa. Ugotowanego, ale to był duży kawał. Zjadłem zbyt szybko, a on mi się przyglądał, lecz nic nie mówił ani mnie nie uderzył. Wtedy nie. * * * Ciągle drapałem się po twarzy. Po brodzie. Wreszcie podszedłem do Brusa. Stałem przed nim i się drapałem. — Nie lubię tego — powiedziałem mu. Wyglądał na zdziwionego, ale dał mi gorącą wodę, mydło i bardzo ostry nóż. Dał mi też okrągłe szkło z człowiekiem w środku. Patrzyłem w nie przez długi czas. Przechodziły mnie ciarki. Oczy tego człowieka były podobne do oczu Brusa — tak samo z białkami dookoła, tylko jeszcze ciemniejsze