To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

A poza tym, nie mam dużej biblioteki również dlatego, że od końca wojny przez dłuższy czas mieszkałam w różnych miejscach - rok w Paryżu, cztery lata w Maroku, dwanaście lat w Argentynie, potem dziesięć czy piętnaście w Polsce, osiem w Londynie i wreszcie wróciłam do Polski. Musiałam więc raczej pozbywać się książek, niż je gromadzić. - Jak wyglądała Pani przedwojenna biblioteka? - Typowo mieszczańska. Interesowałam się literaturą, ale byłam urzędniczką, nigdy nie miałam pieniędzy i żadnych książek właściwie nie kupowałam. Chodziłam do wypożyczalni Logos, na Mazowiecką. A prawdę mówiąc, wolałam tańczyć, niż czytać. Czytać nauczył mnie Marian Eile. Ciągle się wściekał, że tylko tańczę, a książek nie czytam. Pewnego dnia przyniósł mi Czarodziejską górą i tak mnie jakoś zachęcił, że przeczytałam ją z pasją. Dziś jej nie lubię i niechętnie do niej wracam. A jeśli wracam, to tylko po to, by się przekonać raz jeszcze, że jej problemy są jałowe. Z Manna lubię tylko Józefa i jego braci. Spodobał mi się Wybraniec, ale kiedy przeczytałam go po raz drugi, włosy mi na głowie stanęły. To samo było ze Śmiercią w Wenecji. Tomasz Mann nie jest bohaterem mojego romansu. Właściwie powinnyśmy rozmawiać nie o mojej bibliotece, lecz raczej o książkach, które zrobiły na mnie wrażenie. - Dobrze. - Cały Nabokov, Musil. Mam dwa egzemplarze Człowieka bez właściwości - po francusku i po angielsku. Książką, którą kupiłam w Paryżu, jadąc do Afryki, a potem wszędzie woziłam, było francuskie tłumaczenie Malcolma Lowry’ego Pod wulkanem. Czytałam ją z nabożeństwem i zawsze mogę do niej wracać. To jedna z niewielu książek, która nie zestarzała mi się, bo zestarzało mi się wszystko. Zestarzało mi się wszystko, co lubiłam. Czytałam z przyjemnością pamiętniki Nałkowskiej, bo lubiłam postać, ale jej książki są dla mnie dziś nie do czytania. Ledwo już biorę do ręki Dąbrowską. Pewno powinnam powiedzieć, że ubóstwiałam Conrada i że do niego wracam, ale to nieprawda. Lubiłam tylko Lorda Jima i Zwycięstwo. Nie byłam taką miłośniczką Conrada jak mój drugi mąż, Stanisław Gajewski, który miał go na nocnym stoliku. A propos Conrada: zobaczyłam wczoraj w ”International Herald Tribune” zdjęcie starszej pani, bardzo podobnej do Oli Watowej. Dowiedziałam się z artykułu, że osiemdziesięciosześcioletnia dziś staruszka doszła osiem lat temu do wniosku, że Conrad jest źle przetłumaczony na francuski. Przetłumaczyła go więc sama i w tych dniach wyszło jej tłumaczenie w Plejadzie. Osiemdziesięciosześcioletnia staruszka, która nigdy nie była tłumaczem! - Jak się Pani znalazła w Argentynie? - Mój pierwszy mąż był bardzo chory na nerki i powiedziano mu, że albo ciepłe kraje, albo śmierć. Po wojnie pojechaliśmy do Maroka - ja nielegalnie przez Paryż, on z normalnym paszportem. Ale w Maroku klimat nie był dla niego dobry. Miałam w Argentynie najlepszą przyjaciółkę, pojechaliśmy więc do Argentyny. Mąż był już bardzo ciężko chory i po roku zmarł. Nie było mi łatwo i do kupowania książek nie miałam ani pieniędzy, ani głowy. Kiedy trochę stanęłam na nogi, zaczęłam kupować książki - głównie francuskie. Zaprenumerowałam ”Nouvelle Revue Francaise”, konserwatywne pismo, które trwało i trwało, ale dziś już mało kto czyta ”N.R.F. ”, a potem ”Les Lettres Nouvelles”, które prowadził Maurice Nadeau. Zawsze uważałam, że warto interesować się tym, czym interesuje się Nadeau. Kiedy wyjeżdżałam z Argentyny, zabrałam ”Les Lettres Nouvelles” i trochę książek, na których mi najbardziej zależało. - A na czym Pani zależało? - Zabrałam ze dwadzieścia książek. Niektóre Cortazara, niektóre Borgesa i trochę Ernesto Sabato. Poznałam ich zresztą w Argentynie. Tak się jakoś złożyło. Bo miałam w Argentynie pralnię i powinnam była mieć raczej inne znajomości. Ale zawsze należałam do osób, które się namiętnie i dużo przyjaźniły. Wszystko to z wiekiem mija kompletnie. - Pralnię? - Wszyscy niezamożni Polacy mieli w Argentynie pralnie, bo to był jedyny fach, który nie wymagał znajomości języka. A Chińczycy mieli pralnie chemiczne. Na szczęście kiedy płynęłam statkiem do Argentyny, poznałam żonę francuskiego attache handlowego, z którą się zaprzyjaźniłam i do dziś z nią koresponduję. Ona i jej mąż mówili mi, co należy czytać, pożyczali książki i przez nich poznałam ten lepszy, w cudzysłowie, świat. Kupiłam sobie Prousta w wydaniu Plejady (znałam go już zresztą w tłumaczeniu Boya) i w ogóle zainteresowałam się wtedy literaturą francuską, przy czym nic mnie specjalnie nie porywało