To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Proszę się dowiedzieć, jak się rzecz przedstawia. Kapitan wyszedł i po chwili wrócił do kajuty: - Sir, okręt może bez przeszkód wpłynąć do przystani. Celnicy wracają zaraz na brzeg. - Zabiorę się z nimi. A więc do wieczora, mister Brantley! 3 Gdy kuter zbliżył się do pirsa, sir Federick ujrzał swego stangreta trzymającego za uzdę konia zaprzężonego do giga. Obok stał kabriolet, w którym siedziała lady Emily Riland z córką zarządcy majątku, ładniutką Mary Morton. Ledwo tylko kuter przybił do pirsa, młoda dama niecierpliwie wyskoczyła z kabrioletu i pospieszyła naprzeciw przybywających z „Oriona”. Obaj celnicy skłonili się przed nią z szacunkiem i szybko poszli naprzód pozostawiając lady sam na sam z małżonkiem. Lekki wietrzyk rozwiewał puszyste włosy kobiety. Stojąc na pirsie, twarzą w twarz z sir Frederickiem, surowo patrzyła mu prosto w oczy. - Cóż to za nierozważne pomysły? - odwracając wzrok spytał z niezadowoleniem. - Nie powinna była pani tu przyjeżdżać. Proszę przestrzegać obowiązujących konwenansów, mistress Riland. - A ja proszę, by mnie pan tak nie nazywał, gdy nas nikt nie słyszy. Niech mi pan powie otwarcie - czy on żyje? Przez twarz sir Rilanda przebiegł skurcz, zagrały mięśnie na szczękach. Zacisnął zęby i milczał. - Niech mnie pan nie doprowadza do ostateczności! A może boi się pan powiedzieć mi prawdę? Jestem na wszystko przygotowana i nie uczynię w tej chwili nic przeciwko panu. Ale - słyszy pan! - jeśli pan natychmiast nie odpowie, rzucę się głową w dół z tego pirsa! - On... żyje - wycedził. - Dowody! Gdzie są dowody, że mnie pan nie okłamuje, jak okłamuje pan bez przerwy cały świat? - Dziś wieczór kapitan Brantley wręczy pani jego list. Proszę mi dać słowo, że go pani beze 47 mnie nie otworzy. - Nie, takiego słowa nie dam! - Wobec tego list zostanie zniszczony, nim go pani przeczyta. - Niech pan uważa, by mnie nie doprowadzić do ostateczności! - Niczego się nie boję! „Orion” to szybki statek, a ja jeszcze nie odwykłem od morza, caramba! - rzucił z wściekłością. - Nareszcie znów pana poznaję! Przywykłam już widzieć pana w masce dżentelmena. Chwalić Boga, znów pan przemówił swoim prawdziwym językiem. Dobrze, przeczytam list w pańskiej obecności. - To mało. Ja też muszę go przeczytać. - Cóż, Fred wie, w czyich rękach się znajduję, i na pewno domyśla się, kto jeszcze przypuszczalnie może czytać jego list. Muszę się zgodzić. Ale jeśli mnie pan oszukał, przysięgam, że ani „Orion”, ani wszystkie moce piekielne, które panu patronują, nie ocalą pana przed zasłużoną karą. Proszę mnie przepuścić! I niech mnie pan nie dotyka, sama wrócę do powozu! 4 Po uroczystym obiedzie na dwadzieścia osób, trwającym blisko dwie godziny, tylko cztery osoby przeszły z jadalni do gabinetu sir Fredericka. Gdy lady Riland, kapitan Brantley i mister Thomas Morton zasiedli w fotelach wokół stołu, pan domu szczelnie zamknął drzwi. Kapitan Brantley wyjął zza szerokiego mankietu niedużą zalakowaną kopertę. W milczeniu pochyliły się nad nią głowy pozostałych osób. Na laku widniał odcisk staroświeckiego medalika, użytego przez autora listu zamiast pieczęci. Lady Emily ujęła list drżącą dłonią i ucałowała ową pieczęć. Nawiasem mówiąc - uszło to uwagi kapitana. Pociągając wino ze smukłego weneckiego kielicha i pykając długą piankową fajkę, ustawioną między kolanami, kapitan Brantley zaczął opowiadać o przebiegu rejsu. Była już ciemna noc, gdy skończył opisywanie wszystkich operacji handlowych i rejsów „Oriona” między portami Ameryki, Afryki, Indii i Australii, odbytych w ciągu tych dwu bez mała lat. Sztormy, rafy podwodne, korsarze, okręty państw nieprzyjacielskich i zakaźne choroby - te wszystkie niebezpieczeństwa i przeciwności losu nie przeszkodziły wcale wytrawnemu wilkowi morskiemu przywieźć do Anglii tysiąc gwinei czystego zysku i ładowni pełnych towarów, zafrachtowanych w Indiach i Australii. Podczas gdy właściciel okrętu słuchał relacji kapitana, dwaj marynarze, przybyli z Brantleyem do Chancefieldu, rozsiadłszy się w kuchni pośród służby mister Rilanda, ze swej strony opowiadali oszołomionym słuchaczom o tym rejsie. Załoga - jak się chwalili - zarobiła tym razem tyle, że dziś od samego rana dźwięczy złoto na szynkwasie tawerny „Brzuch Wieloryba” i wiele wesołych nocy w Bultonie czeka marynarzy z „Oriona”. Kapitan Brantley zakończył swą relację opisem poszukiwań nieznanej wyspy na Oceanie Indyjskim. Koordynaty tej wyspy otrzymał od wicehrabiego tuż przed odpłynięciem z Bultonu, w listopadzie 1770 roku, i zobowiązał się do zachowania ich w największej tajemnicy