To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Groch o ścianę, mówię ci. - Może on chciał nie sto razy i nie od wszystkich, tylko raz i od jednej? - Masz kogoś konkretnego na myśli? - A za kogo Tadzio krowy doił?... Och ty, neurologu, ty nie bądź taki cwany. Bo się nie uchowasz. Swoją drogą, Tadzio opowiadał mu życiorys czy co? - Krowy to była koleżeńska przysługa - oświadczyłam stanowczo. - A mówił ci, jak mu zrobiłam pół zielnika na pierwszym roku? Może nawet dwie trzecie zielnika. - Mówił, mówił. Wiesz, że on do tej pory ma ten zielnik? Bardzo przeżył, kiedy sobie znalazłaś kogoś... - Coś takiego! On ci wszystko opowiadał? To po co udawałeś, że nie słyszałeś o moim gangsterze? - Tadek mi nie mówił o gangsterze, tylko kiedyś przy piwie usłyszałem historię o pięknej dziewczynie, za którą doił krowy na praktyce, w której się śmiertelnie kochał, a z powodu zielnika nawet trochę myślał, że z wzajemnością... i która to dziewczyna spotkała mężczyznę swojego życia, i to nie on był tym mężczyzną... - Ten tamten też nie był - powiedziałam gniewnie. - Jak się okazało. Był łobuzem. Łagodnie mówiąc. - Bardzo łagodnie - zgodził się ze mną Rafał. - Dobrze się stało, że pozbyłaś się go w porę. - To nie ja się go pozbyłam, to władza mi go sprzątnęła znienacka sprzed nosa. Ja bym za niego wyszła, a teraz nosiłabym mu paczki do mamra. Albo by mnie przez pomyłkę zastrzelił któryś z jego koleżków. Albo bym mu się znudziła i on kazałby mnie zastrzelić któremuś ze swoich koleżków... - Nie wyobrażam sobie, żebyś naprawdę nosiła paczki do mamra facetowi, który by cię oszukał - zaśmiał się Rafał. - Ale może byście właśnie siedzieli w jakimś ciepłym kraju, na ciepłej plaży, popijali zimne drinki prosto z ananasa... - W ananasie podaje się to kokosowe świństwo. Ja tego nie znoszę. Ale wiesz, chyba dobrze się stało, jak się stało, chrzanić ciepłe kraje, ja tam lubię polską złotą jesień i nie cierpię, kiedy jest mi za gorąco. I uważam, że miałam wielkie szczęście z tą Rotmistrzówką... - Pasujesz tam, rzeczywiście. Zgrabnie wyprzedził ciągnące się niemrawo pod górę dwa TIR-y. Ja bym się tak bała. - Ty się nie boisz wyprzedzać pod górkę? - To mała górka, widoczność jest bardzo dobra, popatrz, nie ma ciągłej linii, tylko przerywana... Miałam straszną ochotę zagadnąć go o jego tajemnicze życie osobiste, o ten zawód, którego się nauczył, ale go nie wykonuje, o żonę... miał ją, czy nie? Ale przypomniałam sobie w porę, jak mnie ściął, kiedy go spytałam o te rzeczy i zamknęłam gębę, zanim zdążyłam ją w tej sprawie otworzyć. Zagadnęłam go natomiast o jakieś szczegóły dotyczące terapii małej Izuni i ten fascynujący temat (to naprawdę ciekawe, choć może nie aż tak, jak ta Rafała hipotetyczna żona i kwestia, komu zrobił krzywdę na stole operacyjnym...) wystarczył nam aż do Kamiennej Góry. Od Kamiennej Góry do rozdroża pod Jelenią Górą omawialiśmy Marcinka Grabowskiego i Zuzię, córkę Primuli M. Wreszcie temat nam się wyczerpał. - Na co myśmy się w końcu zdecydowali? - zapytał Rafał. - Karpacz czy Jelenia? - Na nic chyba. Jedźmy do Karpacza. A gdzie pojechał Tadzio? - Nie mam pojęcia. Zadzwonisz do niego? Zadzwoniłam, przygotowana na to, że nie odbierze, bo przecież łeb ma w tej wielkiej czarnej bani i nie ma prawa słyszeć sygnału. Odebrał. - O, Emilka - ucieszył się. - Gdzie myśmy w końcu mieli jechać? - A gdzie jesteś? - A rybkę sobie jem w tej smażalni obok Chaty za Wsią. Zamówić wam po pstrągu? - Rafał, chcesz zjeść pstrąga? - Pewnie, a co już nie jedziemy na policję? - Policja nie ucieknie - powiedziałam beztrosko. Obecność neurologa u mojego boku sprawiała mi dużą przyjemność i nie miałam zamiaru rezygnować z niej zbyt wcześnie. Ostatecznie komisariat policji powinien być czynny dwadzieścia cztery na dwadzieścia cztery, a jeśli nie, to tym lepiej, pojedziemy sobie jeszcze i do Jeleniej Góry... Pstrągi były pyszne, z widokiem na Karkonosze w zachodzącym słońcu. Pewnie za te widoki doliczają człowiekowi datę urodzin do rachunku, ale niech im tam. Prawie zapomnieliśmy, że mamy coś do załatwienia. Rafał ocknął się pierwszy. Zarządził płacenie i odwrót. Odwróciliśmy się więc od stawów rybnych i pomknęliśmy jak dwie strzały, mniejsza czarna i większa czerwona, prościutko na policję w Karpaczu. Przyjął nas sympatyczny blondyn w mundurze i kazał sobie powiedzieć, w czym rzecz. - Jeden facet groził mi przez telefon - powiedziałam. - To znaczy niezupełnie mnie, ale koniom. Blondyn spojrzał na mnie jak na wariatkę. - Koniom groził? - Mówił, że zrobi krzywdę naszym koniom. Ja jestem z Rotmistrzówki w Marysinie. - Aha, od pani Suchowolskiej - mruknął blondyn. - To tam się coś dzieje? Bo po śmierci rotmistrza wszystko bardzo podupadło. Ja tam się uczyłem konno jeździć jako szczeniak. - Już się podniosło z upadku - zawiadomiłam go z satysfakcją. - Mamy ośrodek jeździecki i agroturystykę. Pracujemy tam w kilka osób. Między innymi ja. No. I niedawno do Marysina przyjechał za mną mój były chłop... - Mąż? - Nie, ale prawie