To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Od tamtej chwili, kiedy za płotem stała, a żandarmi odpędzili ją wespół z innymi matkami i po niemiecku coś groźnie pokrzykiwali, i spode łba srogo patrzyli, a synek jej w szeregu stał, i jakby jej nie widział — a potem, kiedy już do wagonu wszedł, a ona ciągle na palcach stawała i znużonym spojrzeniem dosięgnąć pragnęła, żeby raz ostatni pocieszyć serce widokiem swego dziecka — a następnie, kiedy już pociąg ruszył z krzykiem, kiedy ludzie czapkami machali i wołali, a wagony toczyły się wzdłuż jej oczu, ustrojone papierowymi kwiatami i choinkami, a z każdego wychylały się przeliczne twarze żołnierzy, a ona zaś szukała i szukała twarzy swego synka, aż ją nareszcie dojrzała. A wtedy w głos się rozpłakała, bo jej się wydawało, że go już nigdy nie zobaczy. Od tamtych chwil nastała dla niej jakby ogromna ciemność, w któ- 27 rej najdrobniejsza radość umiera i jedynie plugawe troski się lęgną. Miała w sobie jedyny obraz Gustlikowej dłoni, która żegnała matkę długim skinieniem. Dłoń bieliła się wysoko nad wychylonymi głowami żołnierskimi, podobna do uśmiechu człowieka, co za drobną chwilę skona. Wróciła do domu, a od tej chwili jakby ogromny kamień grobowy przywalił jej serce. Wszystko, co nawet tylko wspomnieniem słońca było, zgasło. Aż nareszcie doczekała się, że Gustlik wrócił do domu. Długo wałęsał się po różnych szpitalach. Najdłużej przebywał gdzieś za Wiedniem, w Wiener-Neustadt. Z pół roku tam się leczył. Lekarz naczelny, Stern, Żyd niemiecki, opiekował się jego ramieniem. Co dnia doglądał i obmacywał, i uśmiechał się łaskawie, i papierosa podsuwał, i cięgiem dogadywał, że ramię będzie zdrowe. Kość łokciowa była strzaskana. Rana się zaogniała, ropiała, wszystkie siły z człowieka wysysała. Zdawało się, że będzie musiał uciec się do ostateczności. Sam był ciekawy, co się stanie, czy mu się uda eksperyment. Udał!,.. Cieszył się jak małe dziecko zabawką. Przywoływał jakieś panie, co czekoladę, papierosy i obrazki święte żołnierzom w szpitalu przynosiły, pokazywał im gojące się przedramię Gustlikowe, głaskał leciuchno palcami, pogadywał coś i uśmiechał się, rozradowany. Zawsze miał dla niego życzliwe słowo i zawsze ten uśmiech, co do uśmiechu małego dziecka podobny. Potem, kiedyś z końcem maja, kiedy gąszcze w szpitalnym ogrodzie rozśpiewały się słowikami w ciepłych, pachnących nocach, aleją zaś koło szpitala wodziły się dziewczyny za ręce lub chłopcy na gitarach słodkie pio- senki wydzwaniali, lub też szły zamyślone dziewczyny ujęte wpół ramieniem chłopca — musiał wyjechać do kadry, do Mahrisch-Neustadt. Żal mu było opuszczać to ciche, stare niemieckie miasteczko. Ludzie byli w nim dobrzy. Nie znalazłby człowiek w ich sercach tej nienawiści, jaką mieli Niemcy do Polaków na Śląsku. Zacni ludziska. A młode Niemki o jasnych włosach i modrych oczach przychodziły z naręczami kwiatów do szpitala, rozchodziły się po długich korytarzach, wstępowały do sal i dzieliły między żołnierzy kwiaty, cukierki, książki z obrazkami, papierosy i życzliwe uśmiechy. A stare Niemczyska, brzuchate i czerwone na gębach, przemycali pod surdutem pękate flachy wina i poili nim spragnionych żołnierzy. Toteż z ich przyjściem wchodziła do sal ogromna radość. Jeden z żołnierzy musiał stać na straży, czy lekarz nie idzie, a reszta przechylała flachy w obszerne gardła, że aż bulgotało i wszyscy głośno cmokali i po żołądkach się głaskali, a Niemczyska zachęcali łagodnie, sami nieraz popijali, pokrzykiwali swoje: Prosit! Prosit* a kiedy już wszystko wino zniknęło, wracali do domu. Przystawali jeszcze na alei, podnosili głowy i słuchali rozanieleni, jak z otwartych okien sali szpitalnej bucha radosny gwar i śpiew we wszystkich językach Monarchii i wesołe pokrzyki. Kiedy już odjeżdżał, odprowadzała go na dworzec cała rodzina Weitzlów. Ojciec, matka, ciotka jakaś, syn 12-letni i córka Mariandl. Spłakała się dziewczyna na dworcu, dłoń jego uściskała i o mało, a byłaby mu się na szyję rzuciła z okrutnej żałości. Napchali mu w kieszenie przeróżnych smakołyków, flachę wina, papierosów, a Mariandl oczy pachnącą chusteczką wycierała i coraz żałośniej popłakiwała. r * Prosit! (łac.) — Pomyślności! Na zdrowie! 2» — Auf Wiedersehen! Auf Wiedersehen! Und sehrei-ben Sie, Herr Gustl! Leben Sie wohl! Und griissen Sie Ihre alte Frau Mutti * — leciały życzliwe pokrzyki za wagonem. A Gustlik stał w oknie i żegnał ich dłonią i myślał o nich dobrze. — Widać, i między Niemcami są porządni ludzie! — szeptał z ulgą. Po drodze patrzał na dalekie Alpy, bodące niebo poszczerbionymi graniami, ciemnofioletowe, groźne jakieś, patrzał na pola kołyszące się młodym zbożem, słuchał rozmów przysiadających się ludzi, dziwił się ich słowom spieszczonym, a kiedy to go znużyło, wydobywał z serca wspominki. „Mariandl miła dzioucha — myślał — gdyby tak co, toby za mnie wyszła". Ale w tej samej chwili zaćmiewał się jej wizerunek, bo dostrzegał Bronkę i Helenkę. Toć przecież Bronka przysłała mu z Opawy srebrny medalik na srebrnym łańcuszku, czekolady i papierosów, kilka książek, a przede wszystkim dobry i serdeczny list. Całował go po nocach, kiedy nikt nie widział. Każde słówko znał już na pamięć. Kiedy list otworzył, wionął z niego zapach fiołków. I tak mu się zdawało, że to jej słowa pachną. Skąd się mogła dowiedzieć, że on w szpitalu? Kto jej powiedział? I dlaczego pisała? Widać, jednak mu życzliwa!... Przesiedział jeszcze kilka miesięcy w kadrze w Mah-risch-Neustadt, kilka razy stawał przed komisją wojskową w Ołomuńcu, no i nadeszło jakieś grube pismo i Gustlik wraz z kilku innymi wracał do Karwiny. Dowiedział się, że go zarząd kopalni wyreklamował. *Auf Wiedersehe n... (niem.) — Do widzenia, a proszę pisać, panie Gustliifau! [Powodzenia! A proszę pozdrowić swoją starą matuchnę! k 30 Pola już pustoszały, kiedy wracał do domu. Ostatek zboża sprowadzano do stodół. Koło Ostrawy powiały pierwsze dymy z kopalni. Z lubością wchłaniał je w nozdrza, bo ich zapach przynosił mu radość. Jakby się z kimś ogromnie bliskim witał po długiej rozłące. Wszystko opowiedział matce. Do późnej nocy siedzieli razem. Nawet o spoczynku zapomnieli. — No, synku — rzekła w końcu matka — idź już spać, bo jutro rano musisz iść na werk zameldować się. Nazajutrz poszedł Gustlik do pracy. Rozsupłały się teraz dni, jednakowe, bez odmiany, jak okrągłe ziarnka grochu. Nie było w nich nic więcej, prócz tej szarej troski i uwiędłej drobnej radości. Nad światem ciążyła cisza. Podobna była do jesiennego zmroku. Czasem odgarniały ją udawane radości, kiedy na domach zawisały długie chorągwie. Gdzieś tam jakieś zwycięstwo było. A niech sobie jest!... Poza tym mijały dni jak płytka struga zamulonej wody