To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Przeszli przez szarobiały hall do wąskiego korytarza. Ściany były gładkie, nagie i szokująco jasne. Nagle rozstąpiły się nieoczekiwanie i ukazała się duża hala. Tu lekarz otworzył żelazne drzwi i dał Krafftowi znak, żeby poszedł za nim. Porucznik wszedł do wąskiego pomieszczenia. Siedział tu mężczyzna w białym kitlu. Krzywe, zgięte plecy podane do przodu i prawie bez ruchu. Głowa głęboko wciśnięta między ramiona, bez szyi, i sztywna. Zniekształcone ciało ludzkie. Człowiek ten pracował tu jako pielęgniarz. Stały tu aparaty przełącznikowe, zegar, wzmacniacz, mikrofon. Pielęgniarz konwulsyjnymi ruchami obrócił swój tors i zamrugał oczami do wchodzących. A potem, jak gdyby chciał kierować spojrzeniem porucznika, odwrócił się i mruganiem wskazał na długą ścianę po drugiej stronie. Krafft spojrzał na nią. Zobaczył ścianę całą ze szkła - jak szyba wystawowa. A za tą szybą znajdowało się pomieszczenie o zielonkawo migocących ścianach. W pokoju tym stały łóżka - wąskie, płytkie, niskie łóżka, w jakich sypiają dzieci. Ale wszystkie te łóżka były zaścielone i puste. Krafft podniósł wzrok. I zobaczył tłumoki zwisające z sufitu. Kanciaste jak skrzynie, nieforemne tłumoki. Dyndały bezsilnie w próżni. Owinięte były w pasiaste wypłowiałe materiały, przypominające piżamy. Obejmowały je gurty ze skóry lub juty - jak szerokooka siatka piłkę. Te tłumoki - porucznik Krafft dopiero teraz to zauważył - ruszały się. Nie wszystkie, ale niektóre. Obracały się powoli. Huśtały się. I te tłumoki miały głowy. Ludzkie głowy. To, co tam wisiało, to byli ludzie. - Moi pacjenci - powiedział cicho lekarz za plecami Kraffta. Były to tułowia z głowami - bez kończyn. Ubrane w piżamy, oplecione gurtami, zawieszone na hakach, takich, jakich używają rzeźnicy. - Mam jeszcze dwie dalsze sale tego rodzaju - powiedział lekarz. Zdawało się, że ci ludzie rozmawiają ze sobą. Otwierali usta - jeden na szerokość szpary, drugi szerzej, trzeci od ucha do ucha, tak jakby się śmiał. A może ziewał? A może krzyczał? Ale wszystko to działo się tak upiornie bezgłośnie, że aż dech zapierało. Pielęgniarz wyłączył głośniki. - To są żywe istoty, jak wszyscy inni ludzie - powiedział lekarz. - Tylko że nie mogą chodzić ani chwytać rękami. Nie mogą się ruszać, są więc bezradni jak dzieci; ale mają rozum, uczucia i potrzeby dwudziesto_, trzydziestoletnich mężczyzn. Porucznik czuł, że siły go opuszczają. Nogi zrobiły mu się miękkie, jak gdyby zamieniały się w watę; w jego mózgu wytworzyła się próżnia, czuł, że się gdzieś zapada. Jakaś ręka go chwyciła i Krafft odzyskał równowagę. - Ludzie_piłki - powiedział kapitan Feders. - Ostatnie wyrodki okrucieństwa, jakie wymyśliła sobie wojna. Wielu tym ludziom brak nie tylko rąk i nóg, ale również płuc, krtani, części żołądka, ucha wewnętrznego i genitaliów. - Przestań pan! - powiedział Krafft udręczonym głosem. - Przestańże pan. Wystarczy! - Ci ludzie - rzekł kapitan Feders - uchodzą za nieżywych, przepadłych bez wieści, poległych. Ale oni jeszcze żyją! O ile można ten stan w ogóle nazwać życiem. I jeśli razu pewnego z przyczyn medycznych czy też dla wygody nie wytransportuje się ich w piękniejsze zapewne zaświaty - jak zakończą oni swoją tak zwaną ziemską wędrówkę? W tych swoich siatkach? Bezbronni jak niemowlęta? Bez żadnej nadziei, i nawet niezdolni do popełnienia samobójstwa? I nie ma przy nich żadnej kobiety, żadnego przyjaciela - tylko żołnierze, napiętnowani przez los pomocnicy wojny, ze skrzywionym kręgosłupem, ze zniekształconymi twarzami, pozbawieni górnych lub dolnych kończyn. Krafft odwrócił się. Twarz jego była szara. - A teraz, Krafft - powiedział kapitan Feders z pasją - niech pan spróbuje jeszcze raz w życiu, przez sekundę, być zupełnie beztroskim. Jeśli pan to teraz jeszcze potrafi, to... - Zamilkł. - Chodź pan - powiedział lekarz cicho i wyprowadził Kraffta. - Nie mów pan nic, myśl pan. Wtedy, być może, jeszcze kiedyś pana zobaczę. Wtedy panu powiem: Witaj pan w naszych progach