To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Nadal wyciągał od uczniów odpowiedzi, udając że ich dusi, i pisał równania w chmurze pyłu kredowego. Jednak w porze lunchu, zamiast iść do pokoju nauczycielskiego, zaczął spożywać posiłek w klasie, przynosząc sobie ze stołówki jabłko i talerz twarożku. Również pod innymi względami zaczynał się dziwnie zachowywać. Widzieliśmy, jak spaceruje po skrzydle naukowym, zatopiony w rozmowne z zielistkami zwisającymi z tablic geodezyjnych. Już w drugim tygodniu szkoły zaczął uczyć na siedząco, ze swojego obrotowego krzesła, kręcąc się do tablicy i z powrotem i nigdy nie wstając, a tłumaczył się poziomem cukru w krwi. Po lekcjach, gdy pełnił funkcję asystenta trenera piłki nożnej, stał za bramką i beznamiętnie podawał wynik, a po skończonym treningu wałęsał się po przyprószonym kredą boisku i zbierał futbolówki do brudnego, płóciennego worka. Jeździł do szkoły sam, godzinę wcześniej niż jego córki, które wstawały jak najpóźniej i dojeżdżały szkolnym autobusem. Po wejściu przez główne drzwi i minięciu zbroi (nasze drużyny sportowe nosiły nazwę „Rycerze”), wchodził prosto do swojej klasy, w której pod sufitem z perforowanych płyt (sześćdziesiąt sześć dziur w każdym kwadracie, według Joe Willa Conleya, który je policzył podczas lekcji) wisiało dziewięć planet naszego układu słonecznego. Prawie niewidoczne białe nitki łączyły planety z szynami. Planety codziennie wirowały i obracały się, cały kosmos sterowany przez pana Lisbona, który sprawdzał dane w tablicach astronomicznych i kręcił korbą umieszczoną obok temperówki. Pod planetami zwisały czarno-białe trójkąty, pomarańczowe spirale, błękitne stożki z odpinanymi szpicami. Na biurku pana Lisbona stała kostka trójwymiarowego tangramu, rozwiązana i na stałe owinięta taśmą klejącą. Obok tablicy leżało pięć kawałków kredy w drucianym uchwycie, aby pan Lisbon mógł pisać nuty dla swojej męskiej grupy śpiewaczej. Tak długo był nauczycielem, że w swojej sali miał nawet umywalkę. Z kolei jego córki wchodziły przez boczne drzwi, obok klombu z uśpionymi o tej porze roku żonkilami, którymi każdej wiosny zajmowała się szczupła, pracowita żona dyrektora. Dziewczęta rozchodziły się do swoich szafek i ponownie zbierały się w stołówce podczas przerwy na sok. Julie Freeman była najlepszą koleżanką Mary Lisbon, ale po samobójstwie przestały ze sobą rozmawiać. — Była porządną dziewczyną, ale ja po prostu nie potrafiłam sobie z tym poradzić. Ona mnie trochę wkurzała. A poza tym w tym czasie zaczęłam chodzić z Toddem. Dziewczyny kroczyły spokojnie po korytarzach, trzymając książki przy piersiach, zapatrzone w jakiś niewidoczny dla naszych oczu punkt w przestrzeni. Były jak Eneasz, który (powoływany przez nas do życia w obłoku cuchnącego potu doktora Timmermana) zszedł do świata podziemnego, spotkał zmarłych i powrócił, szlochając skrycie. Kto mógł wiedzieć, co myślały albo co czuły? Lux nadal głupkowato chichotała, Bonnie wkładała dłonie głęboko do kieszeni swojej sztruksowej spódniczki i przekładała w palcach znajdujący się tam różaniec, Mary nosiła kostiumy, w których wyglądała jak Pierwsza Dama, Therese nie zdejmowała w korytarzu swoich okularów ochronnych — ale równocześnie oddalały się od nas, od innych dziewcząt, od swojego ojca, a raz zauważyliśmy je stojące na dziedzińcu, w padającym deszczu, jak pogryzają tego samego pączka i spoglądają w niebo, powoli przemakając do suchej nitki. * Rozmawialiśmy z nimi w przelocie, każdy z nas dodawał zdanie do wspólnej rozmowy. Zaczął Mike Orryyo. Jego szafka znajdowała się obok szafki Mary i pewnego dnia wyjrzał zza krawędzi i zapytał: — Jak leci? Miała opuszczoną głowę, a włosy zakrywały jej twarz, i nie był pewien, czy go usłyszała, aż wymamrotała: — Nieźle. Nie patrząc w jego stronę, zatrzasnęła metalowe drzwiczki i odeszła, przyciskając książki do piersi. Po kilku krokach obciągnęła spódniczkę z tyłu. Następnego dnia czekał już na nią i gdy otworzyła szafkę, dodał nowe zdanie: — Mam na imię Mike. Tym razem zza włosów doszło go coś innego: — Wiem, kim jesteś. Prawie całe życie spędziłam w tej szkole. Mike Orryyo chciał coś jeszcze powiedzieć, ale gdy w końcu odwróciła się w jego stronę, zaniemówił. Stał, gapiąc się na nią i bezużytecznie otwierając usta, aż ona powiedziała: — Nie musisz ze mną rozmawiać. Innym chłopakom bardziej się poszczęściło. Pewnego dnia, gdy patrzyliśmy z okna mansardowego na piętrze, zobaczyliśmy Chipa Willarda, rekordzistę w siedzeniu w kozie, który podszedł do Lux, zażywającej kąpieli słonecznej — był to jeden z ostatnich ciepłych dni lata — i usiadł obok niej. Lux miała na sobie szkolną spódniczkę w kratę i białe podkolanówki. Jej adidasy wyglądały na nowe. Przed przyjściem Willarda bezmyślnie grzebała nimi w kurzu. Po chwili rozłożyła szeroko nogi, założyła ręce za plecy i zwróciła twarz w stronę ostatnich promieni tego lata. Willard zasłonił jej słońce i coś do niej powiedział. Zsunęła nogi, podrapała się w kolano i ponownie rozsunęła nogi. Willard złożył swoje cielsko na miękkiej ziemi. Pochylił się w jej kierunku, szczerząc zęby w uśmiechu, i chociaż nigdy nie słyszeliśmy, żeby powiedział coś inteligentnego, doprowadził Lux do śmiechu. Wyglądało na to, że wie, co ma robić, a nas zdumiało, jak wielką wiedzę posiadł, prowadząc swoją niecną działalność w różnych zakamarkach szkoły. Zgniótł suchy liść nad głową Lux. Kilka kawałków wpadło jej za kołnierz bluzki, więc go uderzyła. Potem już tylko pamiętaliśmy, że szli razem na tyłach szkoły, obok kortów tenisowych, przez szpaler pamiątkowych wiązów, w kierunku wysokiego ogrodzenia, oznaczającego teren rezydencji stojących przy prywatnym podjeździe po drugiej stronie. Tak było nie tylko z Willardem. Paul Wanamaker, Kurt Siles, Peter McGuire, Tom Sellers i Jim Czeslawski, wszyscy przez kilka dni chodzili z Lux