To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Wiatr i fale idące tędy od jeziora wytarły w sitowiu zatoki ten szlak. Teraz okrążali wyspę, zbliżając się do skraju sitowia. Wysokie, choć nie gęste, falowało zbożowo wyblakłą, żółknącą zielenią i kresu jak spojrzeć nigdzie nie było. - Dalej tak gładko nie pójdzie, musimy inaczej - wyjął wiosła z dulek. - Masz jedno, a ja z drugim staną na rufie. Pchnął łódź w tę rozchwianą roślinną cienistość, w suchy chełst zmieszany z lekkim popluskiem. Przez twarz stojącej na dziobie Aszyche pobiegły nikłe prążkowate migoty od trzcin nad głową. Zarabiała wiosłem jak on, po flisacku, długimi pociągnięciami, bez wysiłku i dosyć sprawnie, choć pierwszy raz, przyjrzawszy mu się dopiero, wiosłowała w ten sposób. Parę razy zrywały się przed nimi kaczki i zatoczywszy koło wracały z powrotem na te same oczka czystej wody w sitowiu, na swe łyse, zaciszne halawki. Na ogół jednak wolały przeczekać, odpłynąwszy trochę na stronę, i dalej się kaczkały z niegłośnym, gospodarskim kwakaniem. Przy samym brzegu trzcina jak kra puściła. Ukazała się spora, podłużna halawka, cała w zielonych, okrągłych plamach. - Stąd wypływa Przekorna, a to... Nachylił się nad jedną taką plamą, podważył ręką od spodu i zaczął wydobywać z wody liść, który się ciągnął i ciągnął, zakrył łódkę na szerokość i jeszcze brzegi z burty zwisały. Co najmniej metr średnicy. - A to ten listek, o którym mówiłem... Zmieściłaby się? - Za duży, zmieścilibyśmy się oboje... A czy lilia jest tak samo wielka? - Owszem, kwiat duży, piękny, ale w stosunku do liścia nie tak bardzo wielki. - I te olbrzymy rosną tylko tu? - Tylko u nas, w dorzeczu Sungari. - Dlaczego? Wiktor nie mógł wytłumaczyć. W dorzeczu Sungari, jak słyszał, kłącza trzciny, którymi żywią się gęsi, zawierają sodę, dlatego gęsi w czasie przelotu walą chmarami na Sungari, żeby się trochę odżywić, podtuczyć. Ale czy sodą pasą się również lilie wodne, czy ona ma jaki wpływ na wzrost, na wielkość roślin i czemu woda tutaj jest zasodowiona - tego dalibóg nie wiedział.” - Mniejsza o to. Grunt, że można się nimi dobrze zamaskować. Wyciągnął znowu liść, związał łodyżką z poprzednim i obie te, sercowate z kształtu płachty zarzucił na ramiona Aszyche. Ozielenił ją całą, tylko głowa sterczała czarno jak pniaczek. Przykrył łódkę jeszcze jednym liściem i jeszcze jednym... Bezkształtna, trawiastozielona kępa sunęła teraz z prądem Przekornej. Prąd niósł wolniutko, ale niósł. Rzeczułka była nieszeroka, do przeskoczenia na upartego, i bez reszty uwikłana w gęstym lesie. Choć jesień przerzedziła liściaste sklepienie, wciąż płynęli tunelem, pod pstrym baldachem zamiast nieba, o barwach mocnych i ognistych całą gorącością jaskra, krwi i złota. Było cicho, tylko liście szeleściły, gdzieniegdzie spadały na wodę i w ciszy tej słyszało się wyraźne już po gęgiwanie. Aszyche spojrzała na Wiktora, uśmiechnęła się doń samymi oczami, pierwszy raz, nie wiadomo czemu: że tak tu ładnie? Czy też. że słowa dotrzymał i oto naprawdę słychać gęsi. Sięgnęła po swój karabin, ale Wiktor na migi powstrzymał, aby dała spokój i wzięła jego dwulufkę. Wzięła niewprawnie, nie mając widać nigdy do czynienia z bronią myśliwską, łamaną, więc odłożywszy na chwilę wiosło, podszedł i pokazał, - gdzie bezpiecznik, a gdzie przełącznik na kulę. Szepnął: „Najpierw kulą do siedzących, a jak się poderwą, to śrutem”... I zaraz się odsunął. Nie dlatego, żeby już-już miały się ukazać gęsi. Nie, do nich było jeszcze paręset metrów i dwa zakręty. Ale - gdy to szeptał, nachylony nad czarną jej grzywką, ustami przy ciepłym, brzoskwiniowo opuszonym karku - wionęło dziewczyną. Dziewczyną w ogóle, która się śni czasami, czasami w myślach nawiedza. Raz jest taka, że serce zamiera białoskrzydłym trzepotem tęsknoty, jak za mową polską, jak za matką, to znów - zła, dręcząca niezaznanym, i wtedy ma się w głowie męt, krew się burzy ciemnym warem i człowiek głupieje jak jeleń w czasie rykowiska. Przykucnął na rufie zanurzając wiosło, którym dotąd sterował. Trzeba było przyhamować: zbliżał się zakręt końcowy, za nim ujście i Gęsie Jezioro. U wylotu nic nie było. Aszyche stała na dziobie, jak zielony głaz. Wiktor klęczał z tyłu, z wiosłem wpartym w zamulone dno. Spod ostatnich drzew patrzyli na Przekorną niknącą w jeziorku, które przebija na wylot, by z drugiego brzegu wyskoczyć silniejszą strugą, o bardziej wartkim biegu. W tamtych właśnie stronach, na tajbołach, spotkali się z tygrysią rodziną. Jezioro było czyste. Z trzciny na lewo dochodził jednak plusk, chlapnięcia, szczypaczące odgłosy żerowania. Czekali nasłuchując: gęsi czy kaczki? Gęgnęło. Wiktor wyjął z mułu wiosło. Łódź ruszyła za wodą i przy ujściu stanęła. Po chwili, trącona ostatnim tchnieniem nurtu, poczęła się obracać i Aszyche, coś ujrzawszy, złożyła się do strzału. Wiktor nie widział, ale po dźwiękach poznał, że to nie był pusty strzał. Z trzciny, gdy w nią trzasło, podskoczyły w górę gęsi. Aszyche znów strzeliła. Wtedy już wszystkie szuwary roztrzepotały się skrzydłami, rozbrzmiały gęgotem na trwogę, na ratuj się kto może i gęsi rwały zewsząd w powietrze tak blisko, tak gęsto, że Wiktor chwycił karabin Aszyche pewien, że i kulą w locie trafi. Ale zamek się zaciął, ptaki znikały, ścigane polskim słowem: „Cholera z taką bronią!” - Co mówisz, Wei-tou? - Nie wiem, mówię, jak możesz strzelać... To jakiś grat! - Dobry karabin i zdobyczny. Trzeba tylko wiedzieć, co mu jest, zaraz ci pokażę... - Dobra, przepadło... Jedźmy lepiej po trofea. Jedną sztukę wyłowili bez trudu, drugą nie od razu znaleźli. Trafiona śmiertelnie, uszła jednak w sitowiu parę metrów i tak się zaszyła, że tylko przez przypadek dostrzegli. Obie sztuki były młode. Aszyche oglądała je na wszystkie strony. Po strzale do tygrysa tak się nie cieszyła: - W naszych stronach tego nie ma, a Ju bardzo lubi gęsinę. Wiktor jakby się ocknął - Ju! Nie istniał przedtem. A oto padło zapomniane imię i pierzchła złuda, że Aszyche to rówieśnica, sama jedna... Mężatka przecież! Ma tego Ju, myśli o nim, cieszy się zawczasu, jak dogodzi gęsiną mężowi, o którego dba, z którym żyje... Wzdrygnął się ujrzawszy pożycie tej pary: prostaka Ju, o cienkiej starczej szyi - i ją, która jest młoda i piękna, i pełna powabu kobiecości mimo spodni, karabinu, mimo że patrzy surowo, z wielkiego oddalenia... Co ją złączyło z Ju? Poczciwy, to prawda. Ale brzydki jak zmurszały pień i brudny. Okropnie brudny. Dotyka ją głaszcząc, śpi z nią... To było wstrętne. Aszyche od tych myśli brudniała i nie była już tą Aszyche, za którą przed chwilą wyrywało się głupio łopoczące serce. - Nie ma sensu stać - powiedział ruszając wiosłem. - Gęsi poszły, nic tu więcej nie ubijemy. Popłynęli z powrotem. Znów był półmrok, tunel borowy, tylko barwy sklepienia przygasły i cienie nad Przekorną zgęstniały. Aszyche, wychylona za burtę, patroszyła ubite ptaki, twarzy jej Wiktor nie widział. Gnał łódź na pych pod prąd, całą siłą ramienia, byle prędzej do fanzy