To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Przy każdym jego oddechu dolatywał do mnie odór gnijącej ryby. Na sekundę przymknąłem oczy, słyszałem tylko zmęczony tupot naszych stóp i ciężkie dyszenie. - Mason! - wrzasnął Carter. W tym momencie Rheta wykręciła nogę w kostce i upadła twarzą na ziemię. Od szczytu dzieliło nas zaledwie dziesięć stóp. Pistolety znów wypaliły, ale Carter wiedział, że kule nie robią potworowi krzywdy, słyszeliśmy, jak rykoszetem walą w drzewa. Chwyciłem Rhetę za ramię i krzyknąłem, by wstała. Uniosła się, ale jęknąwszy z bólu runęła na trawę. Poczułem na twarzy lodowaty oddech potwora i zrozumiałem, że nas dogonił. Odwróciłem się, a ciemne niebo niemal całkowicie przesłoniła jeszcze ciemniejsza postać z kleszczami i dziobem. Zobaczyłem białawe, wijące się macki i po raz pierwszy w życiu ogarnął mnie obezwładniający, mrożący krew w żyłach strach. Potworny, śmiertelny strach. - Jim! - wydusiłem. - Jim! Na litość boską, nie! Jim! Kleszcze otwarły się z chrzęstem. Rheta tylko cienko pisnęła. Potwór stał nad nami i gdybym nawet próbował odtoczyć się na bok, i tak by mnie złapał. Pochylał się ku nam z dziką, niepowstrzymaną żądzą wyrwania naszych płuc, serc i wnętrzności. - Jim! - zawyłem. - Jim, posłuchaj! Jim! Jim! Potwór na moment zastygł w bezruchu. Powieki zakryły ślepia, znów je odsłoniły, macki falowały na lekkim wietrze. Było tak cicho, że słyszałem, jak czułki ocierają się o siebie. Carter oddalony o parę kroków stłumił kaszlnięcie. Wtem, niesłychanie powoli, krab zaczął się cofać. Trwaliśmy bez ruchu, niemal tłumiąc oddech, by nie zakłócić tej chwili, i patrzyliśmy, jak bestia się odwraca i rusza w dół. Rheta uniosła głowę i wpatrywała się we mnie, jakby nie wierzyła, że to naprawdę ja. Uniosłem dłoń nakazując jej milczenie. Potwór dotarł już prawie w cień lasu. Na ziemię spadły pierwsze krople deszczu. - Patrzcie, co się dzieje - chrapliwie powiedział Carter. Wytężyłem wzrok. Krab utykał, zataczał się. Przystanął na moment, wstrząsały nim gwałtowne dreszcze. Nagle pochylił się na bok i przewrócił na plecy. Dopiero wtedy zobaczyliśmy, że ma na brzuchu głęboką ranę i walczy o każdy oddech. Najwidoczniej ostatni pocisk Cartera po odbiciu od drzewa trafił stwora w tułów. Jakie to szczęście, że Wilkes nie umiał dobrze celować. - Zostań tutaj - szepnąłem do Rhety. - Pójdę go obejrzeć. - Nie mam wyboru - uśmiechnęła się słabo. - Moja kostka odmówiła posłuszeństwa. Ostrożnie ruszyłem po stoku w kierunku leżącego potwora. Zachowałem bezpieczną odległość, ale i z tego miejsca widziałem, że rana jest najprawdopodobniej śmiertelna. Pocisk wszedł w białe, nie pokryte łuską ciało tuż ponad pękiem macek i rozorał je, nim wybuchł. Smród palonej, popsutej ryby był nie do zniesienia, zwłaszcza że przyłączył się do niego jeszcze inny zapach, zapach ludzkich zwłok. Ogarnęły mnie mdłości, odwróciłem się, a za moimi plecami deszcz łomotał o pancerz konającego stwora. Carter stanął trochę z boku z kapeluszem w dłoni. - Nie musisz mu okazywać szacunku - rzuciłem. - To już na pewno nie jest Jim. - Okazuję szacunek Huntleyowi i wszystkim niewinnym ofiarom tego monstrum - odparł nie patrząc na mnie. - Powiedziałem, że dopadnę łajdaka i dotrzymałem słowa. - Jeszcze ich paru zostało. Przynajmniej dwoje, a może i więcej, jeżeli ludzie pili wodę. Carter wcisnął kapelusz na głowę. - Teraz się dobiorę do ich szefa. Moim zdaniem, jedyny sposób, by z tym skończyć, to dopaść tego boga-bestię, czy jak on się tam zwie. - Quithe, bóg otchłani. - Dobra. Dan i jeden z policjantów pomagali Rhecie kuśtykać w dół zbocza. Ominęli ciało sierżanta Rosnera, by zaoszczędzić jej przykrego widoku. Już nie musieliśmy znosić zwłok na dół. Spojrzałem po raz ostatni na potwora leżącego na stoku wzgórza, na jego białawy rozpruty brzuch, i pomyślałem o ugotowanych krabach na tackach w sklepie rybnym. Wtem na moich oczach jakby zaczął się rozpadać, kurczyć. Rozległo się ni to westchnienie, ni mlaśnięcie i brzuch bestii rozsypał się w czarny, lśniący stos przetrawionych resztek z pożartych ludzi. Deszcz spłukiwał brązowoczerwony płyn na skały i mech, a pod pułapem z niskich, burzowych chmur krab zmalał do takich rozmiarów, jakby był zrobiony wyłącznie z tektury i plastiku. Po chwili zorientowałem się, że między dwiema skałami leży wciśnięte ciało Jima, ale nie chciałem tam schodzić i mu się dokładniej przyglądać. Może Bodine mi pomógł w tej ostatniej sekundzie, gdy krzyczałem, by nas nie zabijał, może i nie. Nie miałem ochoty zastanawiać się nad tym pytaniem. - Idziemy - powiedział Carter. - Mamy jeszcze mnóstwo roboty. - Tak - odparłem z roztargnieniem i ruszyłem za szeryfem w głąb lasu. Dom pani Thompson, ciemny i zniszczony jak większość zabudowań w tych stronach, stał z dala od szosy. Otaczała go grupa dębów ostrolistnych i zarośla sumaka jadowitego, a niezwykle zielona, bujna trawa porastała grząską, czarną ziemię. Budynek musiał mieć przynajmniej ze dwieście pięćdziesiąt lat i na widok charakterystycznego podjazdu uznałem, że kiedyś służył jako stacja pocztowa dyliżansów. Zapewne wszystkie rury kanalizacyjne były ołowiane z miedzianymi zaworami, a zbiorniki cynowe. Gdy z Danem podjechaliśmy tam volkswagenem Rhety, dawno już minęła trzecia po południu. Obaj znajdowaliśmy się w stanie dziwnego zmęczenia, które następuje po gwałtownych przeżyciach, i nadawaliśmy się wyłącznie do łóżka. Ale bez względu na to, czy zdołamy nakłonić panią Thompson do udzielenia nam pomocy, o piątej Carter zacznie rozwiercać studnię Bodine'ów, a do tego co najmniej dwa potwory kręciły się po okolicy, złowrogie bóstwo zaś pokazało już swoją siłę. Dlatego absolutnie nie mogliśmy sobie pozwolić na odpoczynek. Gwałtowna ulewa zmieniła się w uporczywą, przenikliwą mżawkę, która otulała drzewa niczym welon panny młodej-topielicy. Wysiedliśmy z samochodu i zatrzasnąwszy drzwi ruszyliśmy po zroszonej trawie ku ciemnej werandzie domu pani Thompson, gdzie na wyszczerbionej poręczy wisiał przemoczony chodnik, a bluszcz oplatał przegniłe oparcie bujanego fotela, który ktoś tu ustawił pewnie z dziesięć lat temu. Podszedłem do ciemnozielonych drzwi i zastukałem zardzewiałą kołatką w kształcie lwiego łba. Wydała dźwięk przypominający walenie młotkiem w pustą beczkę. Ku naszemu zaskoczeniu właścicielka niemal natychmiast otworzyła jedno z podnoszonych okien wychodzących na werandę. Wcale nie była stara, trochę po czterdziestce, miała czarne włosy gęsto przetykane siwymi nitkami i twarz świetnie pasującą do postaci sierżanta od lat służącego w marynarce wojennej: gęste brwi, duży nos, ciężki podbródek. - Przywieźliście materace? - Materace? - spytałem. - Jakie materace? - Te, które mieliście przywieźć. Te, które oddałam do pokrycia nowym materiałem