To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

— Taki wstyd! — Wykrzywiała ze wstrętem lekko p ija- ne \»'a.rgi. Zaadrościłamjej nienawiści do Piotra. Nie darzyłam go płomiennym uczuciem, to prawda, a po obrazie nocnych orgii, które Brydz:ia zaprezentowała z plastyczną wrażliwością, lubiłam go jeszczce mniej. Ale to, co pęczniało w Brydzi agresją przeciwko 172 Piotrowi, we mnie rosło goryczą i nieufnością. Może nawet żalem, że tak mało zrozumiał, kwitując naszą sytuację niedojrzałym ,jest jak jest"... Pokochałam Adama, lecz nie od razu. Gdy zrywałam się w nocy, aby zająć się zasikaną anatomią, zadawałam sobie pytanie, dlaczego ja. Gdy gotowałam koperkowe herbatki i śmierdziałam jak pracownik Herbapolu, zastanawiałam się, co robią moje rówieśnice w czasie, gdy ja parzę smoczki i gniotę jarzyny na papkę. Domyślałam się, że robią znacznie przyjemniejsze rzeczy, i moja wstydliwa zazdrość zmieniała bieg macierzyńskich uczuć. Tęskniłam za minionym i źle wykorzystanym czasem. Z westchnieniem wrzucałam śmierdzącą tetrę do hotelowej pralki i zasypiałam z głową przy budziku, a zmęczenie odbierało mi radość bycia matką. Uczucia budziły się razem z Adasiem. Byłam zdziwiona, że wystarczała godzina snu, by zapomnieć o wcześniejszych rozgoryczeniach. Budzik okazał się niepotrzebny. Na każdy alarm podnoszony przez Adasia reagowało małżeństwo ambitnych językoznawców, zajmujące asystencki apartament obok nas. Walili w ścianę z siłą, z jaką Robert z AWF-u walił w Bruce'a Lee. Rzadkie chwile spokojnego snu Adasia poświęcałam na zgłębianie swojej wiedzy o nim i o sobie. Połączyła nas tajemnicza wspólnota losu, jeśli spóźnienie do kina zasługuje na taką metaforę. Był małą, bezradną zapowiedzią mężczyzny w różowym kolorze. Jednym z wielu niemowlaków urodzonych na krawędzi czasów, w których nikt nie myślał ani o matce, ani o dziecku. Myślałam więc za niego i za siebie, za kraj i za poradnie „K", za ojca, którego nie miał, i za przyszłość, której nie mogłam sobie wyobrazić. Na szczęście od pewnego czasu mieliśmy obok Brydzię. Spała na dmuchanym materacu i ze zdumiewającym talentem łagodziła wszystkie dziecięce bolączki. — To jedyny facet, na którym warto zawiesić oko — mawiała z czułością, a ja stawałam się zazdrosna. Dzięki Brydzi w terminie napisałam pracę magisterską. Nigdy nie zapomnę rozpaczliwej obrony, gdy górne rejony mojej sukienki wilgotniały od mleka w nabrzmiewających pier- 173 siach. Mimo to referowałam modulowanym głosem wyniki badań określające zaburzenia w rozwoju dzieci rodziców uzależnionych. Za drzwiami dziekanatu głodny Adaś podnosił wrzask. Tymczasem jego obiad wylewał się ze mnie obficie na komisyjny zielony stół. Gdy tylko zostałam magistrem, zadekowałam się w damskiej toalecie, zatykając Adasiowi odwiecznym sposobem usta. Karmiłam go i byłam pewna, że moje piersi powinny dzisiejszego wieczoru tańczyć na magisterskiej prywatce w dłoniach dorosłego faceta i wzbierać pożądaniem, a nie mlecznym pokarmem. Coraz częściej myślałam ponuro, że termin „uroda macierzyństwa" wprowadzili do obiegu męscy naukowcy, odizolowani od siary, ciemiączek, kupek i potówek. Albo ojcowie uciekający od zapachu przypalonego mleka i rozgotowanej cielęciny. Tymczasem macierzyństwo wynosiło mnie coraz bardziej ponad rzeszę tych wszystkich nieśmiało zerkających do kołysek mężczyzn. Chodzących koło łóżeczek na palcach i z lękiem, gdyż nie dorośli jeszcze do leżących tam i pachnących mydłem maleństw. Przyglądali się tym różowym zabawkom z niedowierzaniem i z daleka. Cmokali, bo nic innego nie przychodziło im do głowy. A potem chętnie oddalali się na bezpieczną odległość, która pozwalała im odzyskać wiarę we własną płeć. Tymczasem ja poznawałam życie. Jeśli nie od podszewki, to z pewnością od pieluszki. Nie ukrywam, że trochę mnie złościło wieczne uleganie tylko jednemu mężczyźnie, który wciąż pamiętał o tym, że mam biust. Inni odchodzili spłoszeni, widząc, jak targam stary poniemiecki wózek ozdobiony tandetną parasolką w biedronki. Tę parasolkę tatuś przyczepił za pomocą sterczących ordynarnie drutów, ponieważ była z innego modelu. Moim zdaniem cały ten spacerowy komplet został pośpiesznie skradziony z jakiegoś spokojnego parku przy Unter den Linden, co wyjątkowo nie miało dla mnie żadnego znaczenia. Uczyłam się życia bez oczekiwań, postawiłam więc na rozsądek. — Zauważyłam, że on umie liczyć. — Wmawiała mi Bry-dzia, kołysząc zasypiające niemowlę. 174 — Owszem — ziewałam szeroko — na ciebie i na mnie. — Dzisiaj bardzo inteligentnie patrzył na twoje notatki. — Chwaliła swego ulubieńca. — Zgadza się — odpowiadałam sennie. — Potem je obsikał. — Musiały być do dupy — stwierdziła, ale już ciszej, bez wcześniejszej pewności siebie. — On mi kogoś przypomina... — Brydzia potrafiła długo wpatrywać się w śpiącą buzię Adasia. — Tylko nie mów, że Fantomasa, bo umrę. Z niepokojem myślałam o Adasiowych łańcuchach genetycznych